REHABILITACJA

REHABILITACJAOrtopedia minęła jak sen, ale piątego dnia, pod koniec gościny, nagle odesłali mnie, jakbym z nimi nie mieszkał i nie przeżywał wraz z nimi walki o moje życie i paru innych kuracjuszy, którzy w strachu, wraz ze mną i całym personelem jakoś dożyliśmy do tego momentu. Pan Janusz w czwartek zakomunikował, że w piątek i przez cały weekend to on będzie na nartach. Na Blue Mountain. Ktoś inny miał się mną zająć. Trochę kręcił, ale najwyraźniej nie chciał przeżywać rozstania i wziął wolne. Pożegnanie odbyło się około południa. Poupychali wszystkie moje rzeczy do worków i sznurkami przywiązali do specjalnego szpitalnego transportera. Podobny, tylko nieco bardziej opancerzony używaliśmy w wojsku podczas przebazowania pułku, i wtedy też buty, patelnie i chyba nawet karabiny przywiązywaliśmy sznurkami, żeby się po drodze nie zgubiły. I tak się pogubiły. Do dupy z taką armią! Byście słyszeli przemówienie ordynatora, jak łamiącym się głosem wymieniał moje zasługi. Kiedy mówił o przemijaniu czasu – wszyscy płakali. Za wyłączeniem mnie, bo ból w prawym boku bardzo ograniczył mi śmiech, kaszlanie i robienie kupki. Milczałem. Potem jeszcze zapewnił, że Ortopedia wykazała jedność i dała pełny odpór obcym zakusom (a nie mówiłem!), nawet w tak bolesnej chwili jak to rozstanie.

Pozostawiłem ich pojednanych wokół osoby ordynatora. Ruszałem w nieznane. Nie będę opisywał przywitania na Rehabilitacji, bo pomyślicie, że przesadzam, ale krótko powiem, że wypadłoby jeszcze wspanialej, gdyby nie moje wruszenie. Z transportera do łóżka przerzucili mnie taśmociągiem, czy czymś takim, że nie musiałem ruszać nogami. Rehabilitation Care Station. Piąte piętro. I piąty dzień. Piszę z pozycji weterana. Czas zagoił rany rozstania z Ortopedią, zaangażowany w procesy integracyjne wśród personelu i kuracjuszy, nawet nie zauważyłem jak szybko lecą dni i, że już samodzielnie, nie wiedzieć kiedy, zacząłem myć zęby, czesać się i… te sprawy załatwiać w łazience. Z ograniczoną pomocą. Ze wszystkim idzie mi coraz lepiej, z wielkiego chodzika, na którym opierałem się przedramionami, awansowałem na mniejszy lecz specjalistyczny. Jeszcze tylko mylą mi się nogi, która lewa, która prawa, ale prawa przypomina się sama kiedy nie pamiętam. Zdarza się. Niezbyt rzadko. Mamy tu fitness club ze znakomicie wyposażoną hala sportową, spotykamy się tam dwa razy dziennie na przeróżnych ćwiczeniach. Sprzętu możemy używać do woli. Żadnych dodatkowych opłat. Moje koleżanki i koledzy są w podobnej, jak ja, sytuacji, nie biegają zbyt szybko, raczej chętnie troszkę by posiedzieli, ale polecenia naszych trenerów wykonują skrzętnie. Dobrze nam ze sobą z powodu pewnej równowagi wiekowej, jakby to precyzyjnie określić – dziewczyny jakby nieco starsze, a panowie to raczej moi rówieśnicy. Żadnego gówniarstwa. Czujemy się ze sobą znakomicie. No i dzisiaj bomba! Gdy około dziesiatej rano wparowałem do klubu, tam już była muzyka i nastrój wyraźnie imprezowy. Żwawo ulokowałem się na właściwym materacu, po czym trenerki przez chwil odpoczywały, a następnie zadały mi skomplikowane ćwiczenie, polegające na przesuwaniu prawej stop w stronę bioder, a więc – unoszeniu kolana, i opuszczaniu. Na początku szło kiepsko. Jakieś paskudne kłucia w biodrze pojawiały się i ginęły. Poinformowałem, ale olały. Ćwiczyć! Po dwudziestu machach kłucia odeszły. Ale nie za sprawą ćwiczeń. Za sprawą nastroju. Cichutko sącząca się z radia muzyka było mi bardzo dobrze znana. Wszyscy się zasłuchali, cała nasza paczka, ćwiczenia nagle wydały się łatwiejsze. Bill Haley, Neil Sedaka , Poul Anka. Kiedy ruszył Chubby Checker byłem juz prz drążkach. Na przeciw mnie umocowywali moją koleżankę, chyba ociupinkę starszą. Pani trener pokazała jej jak poruszać raz prawym razem lewym kolankiem. Następnie poinformowała mnie, że ja mam to samo robić ale tylko lewym, prawego narazie zaczepiać nie należy. I, słuchajcie, tu Twist again, a tu moja koleżanka i ja. I kolanko do przodu i do tyłu, i raz, i raz. Szło. Trochę chyba wypadliśmy z rytmu. Moja partnerka wyraźnie zwalniała. A ja nie! „Twist again…” ciagnąłem. Machnąłem tym kolankiem z dziesięć razy gdy kazali mi przestać. Że wystarczy. Szkoda. Ale było! Ona kolankiem lewym. I ja lewym. Ona prawym. A ja znowu lewym. Dwie cudowne pokraczki.

I Twist again. Ha, ha, ha, ha, ha…
Ha, ha, ha, ha, ha.
Hi, hi, hi, ha. Ha.
Ha, ha, ha, ha, ha.

NIEOCZEKIWANA ZMIANA MIEJSC

Zbyszek w szpitalu
Moje ambitne plany na nadchodzący czas uległy pewnej zmianie. Przyczyna tkwi w tym, że umiem już latać ale nie umiem lądować…

To było w sobotę, 19 stycznia o godzinie 15:30. Lot był krótki, raptem od krawędzi dachu na chodnik przed domem. A więc za krótki, żeby go dobrze zaplanować, a ponadto ekonomicznie niedopracowany zważywszy ile ludzi trzeba było zaangażować, żeby potem jakoś zakończyć to przedsięwzięcie.

Najpierw przestraszona sąsiadka (od tego momentu przestałem się przejmować, zgodnie z menadżerską zasadą deligate on, sprawa poszła w czyjeś ręce, na pewno na tym etapie bardziej odpowiedzialne). Potem, chyba za chwilę, pojawił się sąsiad z Szóstej ulicy (co robił na naszej, Siódmej?), który doskonale wiedział co należy zrobić. Poprosił najpierw, żebym mu się przedstawił (sam mi się nie przedstawił), po czym kazał mi zrobić to jeszcze raz, głośno i wyraźnie. Jednocześnie wysłał sąsiedkę po pled, zabronił mi się poruszać i trzymając mnie za rękę (czułem się troche pewniej, nie do końca przekonany, że ten lot już się zakończył), drugą wystukiwał trzycyfrowy numer telefonu. Zanim mnie okryli pledem zjechała ekipa elegancko umundurowanych pań i panów, wszyscy chcieli obejrzeć bohatera z bliska. Ludzie na ogół boją się latać.

Portfel ze wszystkimi dokumentami miałem w tylnej kieszeni, co komplikowało, a zarazem ułatwiało, sprawę. Trudno było tam się dostać, ale innego wyjścia, żeby się dowiedzieć kim jestem i czy mam numer państwowego ubezpieczenia, nie było. Moglem na przykład być złodziejem, który pod nieobecność gospodarzy wkradał się do środka i zleciał. Mało jest takich przypadków? Nagle przestało być łatwo: policja chciała wiedzieć gdzie jest moja żona. Pewnie nie mają żon. No powiedzcie sami, gdzie może być w sobotnie popołudnie żona faceta, który w piątek regularnie wręcza jej tygodniówkę. Podałem mu numer komórki do Miluszki, niech sam pyta gdzie ona jest i dlaczego nie przy fruwającym mężu. A ten znowu: „A jak ma żona na imię?” ”Miluszka”, odpowiedziałem i za chwilę bardzo tego pożałowałem, gdy usłyszałem jak kanadyjski policjant zwrócił się do niej po imieniu. Nie do powtórzenia. Boki zrywać. Moja żona nie rozmawia z obcymi mężczyznami, tym bardziej, kiedy zaczynają od imienia wypowiadając je w sposób zbyt poufały. Domyśliłem się, że padło gniewne: „Wrong number” i połączenie przerwano.
Policjant powtórzył.
Sytuacja się powtórzyła.
Za trzecim razem Miluszka nie odebrała, a on zostawił wiadomość, wyjaśniając o co chodzi. Ale moja żona nie rozmawia z obcymi mężczyznami, tym bardziej gdy zostawiają wiadomość. Wiadomości też nie przesłuchuje.

Co było robić – przywódca policyjno-medyczno-strażopożarnej ekspedycji wsiadł do czołgu, wysunął się z wieżyczki i wskazując ręką przed siebie zawołał: „Wpierod!”. Czy jakoś tak.
W tak zwanym międzyczasie założyli mi piękny, śnieżnobiały gorsecik, przeturlali mnie na nosze, mimo, że spokojnie sam mogłem przelecieć, poopinali pasami, żebym im nie odfrunął po drodze (skąd mogli wiedzieć, że nigdzie się dzisiaj nie wybieram) i nosze z moim „body” wsunęli do pojazdu, w którym było miejsca na kilku jeszcze lotników. Widać – byłem jedynym w okolicy do podwiezienia.

Przechytrzyłem ich: lewą ręką (bo prawa miała jakieś problemy) z kieszeni wyciągnąłem mój Iphone. Nie działał. Rymsnął razem ze mną. No to wyłączyłem i włączyłem. Zadziałał. Stuknąłem na numer Miluszki. Włączyła się poczta głosowa. Stuknąłem na numer Arka. Poczta głosowa. To już nie wiedziałem czy dzwonić do Barrie (Monika), do Kitchener (Inka) czy do Warszawy (Ola). Arek odezwał się za moment. Przyznałem się do błędów pilotażu. Nie był zadowolony.

SZPITAL

Izba przyjęć w naszym Trilium Health Centre jest jak Lotnisko Pearsona: tłum ludzi, wszyscy gadają, wiszą jakieś tablice i wszystko w ruchu. Po odprawie paszportowej podwieźli mnie na odprawę bagażową i żebym niczego nie mataczył natychmiast rozebrali do naga. Pierwszy raz w życiu rozbierały mnie trzy dziewczyny i wcale mi nie było miło. Ubrali w bardzo twarzowy, szaro-niebieski fartuch, podłączyli kroplówkę, ukłuli paroma zastrzykami i pojechaliśmy na MRI i prześwietlenie. Widocznie nie uwierzyli w moje deklaracje, że niczego nie przemycam. Sportowo zacięci prześwietlacze przerzucali co nieco moje ledwie zipiące „body” i odwieźli spowrotem na lotnisko. Zauważyłem, że zaczyna ich dziwić, że jeszcze żyję.

Dwóch panów doktorów stało nade mną, patrzyli na klisze i w jakieś papiery i nad czymś się ciężko zastanawiali. Domyśliłem, że ich dylemat sprowadza się do pozytywnej odpowiedzi na jedno z dwóch pytań: odwieźć do piwnicy i od razu odstrzelić czy poeksperymentować. Zdziwiło mnie, że w pewnej chwili, nagle uśmiechnęli się i patrząc tak trochę nade mną oświadczyli, że wyjdę z tego. Obejrzałem się i zobaczyłem przy łóżku mojego syna Arka (wzrost 1.80m) i mojego wnuka Maćka (wrost 2.00m). Obaj spokojnie akceptowali zamiary obu panów doktorów. Chłopaki robią wrażenie.

I na to dotarło do nas zapłakane moje słoneczko. Kazałem jej natychmiast wytrzeć nos i przestać beczeć, a potem, już słodkim głosem zapewniłem, że nastepnym razem bardziej dopracuję lądowanie. Bardzo się ucieszyła.

Byście widzieli jej minę jak się dowiedziała o tych telefonach policjanta. Nie miała o nich pojecia, a o moich akrobacjach dowiedziała się po powrocie do domu, od sąsiadki. Wzięła więc tę swoją komórkę i na jej ekraniku znalazła numer policjanta. Zadzwoniła i o czymś tam gadali, nawet chyba niepotrzebnie tak długo. Wcale mi się nie podobało, że się uśmiechała.

Noc spędziłem na lotnisku. Pasażerów przybywało, ale „trafic” do wnętrza naszego Trilium Health Centre zablokował się aż do niedzielnego południa. I wtedy nastąpiło już samo dobre. Otrzymałem apartament w pięciogwiazdkowym kurorcie, gdzie umeblowanie może nie było specjalnie wymyślne, ale obok mojego łóżka składającego się z dziesiątków mechanizmów i guzików, którymi należy te mechanizmy uruchamiać (za dużo, żeby się miało nie zepsuć!) otrzymałem do dyspozycji niezbędne dla mojego samopoczucia poczucia trzy fotele, szafki, stolik z wysuwanymi blatami, oraz własną, przygotowaną na takich połamańców, łazienką. W pokoju były okna na Queensway Ave., przez które mogłem obserwować mocne uderzenie zimy, a mnie tu było ciepło. Tylko, że to wszystko było dla oczu. Moje mechanizmy nie działały. A w niedzielę nikt w kurorcie nie był kompetenty, żeby wyjaśnić co mi jest i co zamierzają zrobić. Karmili mnie przez kroplówkę, więc pachniało operacją. Wiedziałem, że biodra. Ból uśmierzali tabletkami. I zapobiegając, Bóg wie czemu, – kłuli dożylnie lub domięśniowo.

Nurses. Pielęgniarki i pielęgniareczki. Każda od innej sprawy. Starsze obserwowały co młodsze wyprawiały. Miluszka kontrolnie przejrzała personel, ale na nic się to zdało, bo nazajutrz już był inny „Staff”. A mnie się jakoś dziwnie nawet nie chciało na nie gapić. Oswajałem się z myślą, że w najbliższym czasie nic tu nie zrobię sam. Nawet siku. Co rusz opanowywała mnie wola snu. Byłem ciekaw co się może przyśnić przy wspomaganiu morfiną.

ORTOPEDIA

Dla mnie sprawa wyjasniła się nad ranem, gdy usiłowałem choć odrobinę zmienić dotychczasową pozycje z horyzontalnej na plecach na jakąkolwiek inną, spać nie mogłem i wszystko dokuczało, nagle olśniło mnie. Skoro światową średnią długość męskiego życia określa się na 48 lat, w Polsce na około szęśdziesiątki, a w Kanadzie na 65 – kto się będzie przejmował facetem już bijącym rekordy. I co z tego, że pobije?… Takie to myśli zaczęły świdrować moją świadomość przed świtem wraz ze starym sowieckim kawałem: „A u was skolko liet” – pyta lekarz pacjenta. „Sorok piat’ ” – słyszy odpowiedź. „I chwatit’ ” – konkluduje lekarz kończąc badania.

Z rana pojawił się asystent ordynantora. Nie zmyliło mnie grzeczniutkie “How are you, how are you…” Był aż za bardzo uśmiechnięty: oni są tak nauczeni, żeby zawsze się uśmiechać. Im większe krętactwo tym bardziej. Mówi, że chce mnie poinforować o całym procesie leczenia, który obejmie krótki, trzy, cztero-dniowy pobyt na Ortopedii, podczas którego nauczę się wstawać z łóżka i chodzić przy pomocy specjalnego chodzika. Nastepnie zostanę przeniesiony na klkudniową rehabilitację pięć pięter wyżej (czujecie, jak coś kombinują?), gdzie specjalny zespół terapeutów (zespół-wespół, ha, ha, ha) nauczy mnie poruszać się samodzielnie przy pomocy różnych podpórek, a potem tu już będzie terapia w domu i, dojazdowo, w ich fitness. Tratatata. Albo nie mają pojęcia co ze mną zrobić, albo się mna kompletnie nie przejmują. Chodziło im o zoobojętnienie przeciwnika. Znana sztuczka. Postanowiłem zawalczyć: „Rozumiem, że nie jest łatwo ponaprawiać siedemdziesięciolatka.” – powiedziałem zaczepnie. Zmarkotniał. Jeden mój granat zaczepny i cała zmyła wyszła na jaw. Grzcznie mnie pożegnał i poszedł poszeptać z ordynatorem nad nową taktyką.

Moje biodra wygladają jak dwie pokrzywione łopaty. Znaczy zawsze tak wygladały, nawet przed moimi sobotnimi wyczynami. Trochę niepotrzebnie fragmentami z lewego i prawego boku wystają. I taki jeden pękł. Prawy.Poniżej jest staw i też się odrobinę poluzował. Konkluzja: operacji nie będzie, będzie długa rekonwalescencja. Zacznie się gdy już będę przy pomocy mógł wstać z łóżka i oprzeć się ramionami na wysokim chodziku, tak aby prawa noga lekko dotykała podłogi, obciążenia ma przejąc lewa. Dalszy ciąg będzie na Rehabilitacji. O tym wszystkim poinformował mnie, w kwadrans póżniej, ordynator oddzialu. I jeszcze się przechwalał, że ma w tym wielkie doświadczenie. A co miał mówić.

Niebawem zorientowałm się, że moja taktyka była słuszna. Zorientowali się, że czuwam. Do mojego pokoju tłumnie ruszyły pielegniarki a to z jakimiś tabletkami, a to z zastrzykami; a to znowu coś tam gmerały przy kroplówce (pewnie teraz założyły co trzeba); zaczęło się ogladanie mojego boku, ręki, słyszałem jakieś okrzyki uznania (taki wyczyn jak mój niewątpiwie zostawił ślad, którego niestety sam jeszcze nie obejrzałem). Słowem zaczęło się życie! Byłem pewien, że wykazując czujność uratowałem
je. Sami wiecie jak to jest: Żydzi, masoni, Wall Street, służby specjalne, wszędzie agenci… Skąd ja mogę wiedzieć komu nadepnąłem na odcisk podczas mojego długiego życia, niekoniecznie politycznie poprawnego. Mieli okazje jak na talerzu. Ale ja czujny byłem nadal.

Drzwi do mojego pokoju nagle otworzyły się z hukiem (chociaż, bardzo możliwe, że były otwarte ale efekt wejścia właśnie taki był) po czym w poszumie wiatru i dżwięków janczarskich piszczałek złożył mi wizytę polski szlachcic. Kontusz zapinany na haftki i liczne drobne, nabijane bogactwem guziki, pas bogato zdobiony i bicz krótki, pewnie na koniu przyjechał. Znaczy, może odrobinę przesadziłem z tymi dekoracjami, ale kiedy zobaczyłem jego wąsy, reszta dorysowała mi się sama. Z bliska było tego trochę mniej. „Janusz jestem, możemy mówić po polsku.” I ani cienia uśmiechu, gdyby nawet był, spod wąsów sie nie ujawnił. Teraz oni mieli przewage. „Jestem terapetą.”

Kiedy sie widzi takie wąsy, sumiaste, potężne i tak mocne, że mogą w razie czego służyć za asekuracje – trochę człowiek nabiera zaufania. Pewnie do nich nie należy, pocieszałem się. Zesztą, na pewno nie wszak to Polak i katolik. Jest szansa, że będzie nas dwóch.

Mój Blog

Z tworczynia mojego portretuBura, którą dzisiaj zebrałem należała mi się. Chodzi o mój blog. Arek mial rację: obiecywałem pisać codziennie, a przynajmniej często, a tymczasem zaprezentowałem dwutygodniową „ciszę w eterze”.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie za wyłączeniem tego, że na Kubę nie wziąłem ze sobą laptopa, a wcześniej były święta, Nowy Rok itd… itp.., a te wydarzenia wcale nie zmniejszyły tematów, które
dżwigam na swoich biednych barkach.

Nie żebyście się litowali nade mną, ale poinformować wypada, co te barki dżwigają. Oto skrócona lista:
1) Pracuję nad dalszym ciągiem cyklu „…do Ziemi Świętej”
2) Poprawiam i uzupełniam cykl wspomnień, który już za… niebawem zacznie się pokazywać na stronie „pielgrzym.ca”
3) Poprawiam „Władysława Wagnera”; sporo tam błędów merytorycznych i gdyby tak ktoś
potraktował to jako pracę historyczną – miałbym się z pyszna
4) Opracowuję projekt Fundacji Wagnerowskiej
5) Przygotowuję się do kolejnego spotkania z Mabel Wagner
6) Przygotowuję się do odwiedzin naszych ubiegłorocznych przyjaciół na BVI, z którymi opracujemy
kolejne bombowe wydarzenie
7) Opracowuję fotreportaż z Kuby (fragmenty pojawiają się na moim fejsie)
8) Pracuję, żeby było za co żyć i opłacać te wszystkie moje fanaberie

Czy jestem usprawiedliwiony?

A co ma z tym wspólnego to zdjecie? Nic. Ta pani „strzeliła”mi portret na hawańskiej ulicy w dwie minuty. Prawda, że udany?

I jeszcze coś! Pytacie przez e-maile: dlaczego tu, na blogu nie ma miejsca na komentarze. Toż do tego służy e-malowy adres. Piszcie!

U HEMINGWAYA W HAWANIE

U HEMINGWAYA W HAWANIE

Zwykle zatrzymywał się w hotelu AMBOS MUNDOS przy Mercaderes Ave. Dzisiaj to główny deptak Starej Hawany.
Uważał, że najlepsze drinki przyrządzają w barze LA BODEGUITA DEL MEDIO i to potwierdzam, znakomite, szczególnie mojito – mieszanka soku z utłuczonych w szklance liści mięty, grubych ziaren cukru, żeby skrzypiały miedzy zębami oraz rumu z odrobiną wody. Podobno brał udział w opracowaniu receptury. A na obiadach bywał w restauracji FLORIDITA, gdzie już w drzwiach powala mocny zapach dymu cygarowego, baru i ludzi. W obu salach restauracji firan okiennych i mebli nie wymieniano od lat i to z nich płyną te upojne zapachy. Do restauracji wchodzi się przez bar, to pierwsza forteca, trudna do pokonania. Tłumnie tam, dym, gwar a nad nim muzyka i śpiew płynący z niewielkiej wnęki przy barze.

Spotkałem go przy barze. Pewnie tak jak kiedyś zatrzymał się tu, żeby pogadać. Albo żeby posłuchać jak mówią inni.
To lubił najbardziej…

“Był starym człowiekiem, który łowił ryby w Golfsztromie, pływając samotnie łodzią, i oto już od osiemdziesięciu czterech dni nie schwytał ani jednej. Przez pierwsze czterdzieści dni pływał z nim pewien chłopiec. Ale po czterdziestu jałowych dniach rodzice oświadczyli mu, że stary jest teraz bezwzględnie i ostatecznie salao, co jest najgorszą formą określenia “pechowy”, i chłopiec popłynął inną łodzią, która w pierwszym tygodniu złowiła trzy dobre ryby.” Ernest Hemingway „Stary człowiek i morze”

Pierwsze nasze wakacje na Kubie rozbiły w pył moje dotychczasowe nastawienie, które do niedawna definitywnie jakikolwiek wyjazd na Kubę wykluczało. Spędziliśmy cztery dni na wyrastającym z północnego brzegu wyspy wąskim, dwudziestokilometrowym półwyspie Varadero oraz dwa dni w Hawanie. W miejscu negatywnego nastawienia, tego uczucia, którego nie lubię, pojawiło się to, co lubię – entuzjazm. Przywiozłem 1200 zdjęć. Miluszka 900. Opowiadają o tej wyspie na golfsztromie. Polubiliśmy ją oboje.