NAZARET

bazylika zwiastowaniaWracam do rozpoczętego cyklu „…do Ziemi Świętej”. To już ósmy przystanek w Galilei, Nazaret. Jak każdy przynosi ogromne przeżycie: wciąż wydawało mi się snem, że oto stąpam po ziemi, o której opowiadano już na pierwszej lekcji religii, po Ziemi Niezwykłej, Świętej. Każde z tych miejsc-miast wystąpiło w wielu opowieściach, przez lata stawały mi się bliższe, coraz więcej o nich wiedziałem. Kiedy zdarzyło się, że mogłem je wszystkie obejrzeć z bliska, nie była to konfrontacja, to był jakby opowieści ciąg dalszy. Umiejscawiałem je wszystkie. Tu był Jezus, tędy szedł, tu spotkał Szymona… Odtąd już wiedziałem gdzie toczyły się Dzieje Nowego Testamentu. Niespodziewanie mój horyzont dziejów przesunął się: tam spostrzegłem, że nie da się rozdzielić Dziejów Nowego od Starego, że właściwie to był tylko dalszy ciąg.
Powstający na stronie „Pielgrzyma” cykl „…do Ziemi Świętej” jest pomyślany jako próba refleksji powstałych podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej oraz wertowania (co nastąpiło natychmiast po powrocie do domu i trwa już kilka lat) literatury, przez którą wydaje mi się łatwiej dotykać niezwykłej, czasami wręcz tajemniczej Historii. Myślę, że gdybym tam pojechał teraz, łatwiej bym wszystko chłonął i poszedłbym wyznaczonym przez siebie tropem.
Czy pojadę tam jeszcze raz? Nie wiem.
Ale jeżeli kogoklwiek moim cyklem zachęcę do tej pielgrzymki i jeżeli pomogę choć w niewielkim stopniu ułożyć własny trop, będę bardzo rad.
W dziewiątym odcinku opowiem o Kanie Galilejskiej.

POWRÓT DO DOMU

Powitanie z balonami po powrocie ze szpitalaPrzywitanie było nie aż tak huczne jak pożegnanie. Wtedy, jak pamiętacie uroczystość odbyła się w asyście kompanii honorowych policji i straży pożarnej oraz innych służb mundurowych, potraktowałem je wówczas omyłkowo jako straż graniczną z lotniska. Powrót odbył się znacznie skromniej, witała jedynie wiernie czekająca żona i baloniki „Welcome”. Dobre i to. Ucieszyłem się, że Miluszka nie była akurat na zakupach.
Jeszcze ktoś witał: Chico. Eksplozja radości!  A całością deliverki zawiadywał Arek. Sami swoi. Był szampan. Wszak to moje urodziny. Szęśćdziesiąte ósme.  Jak pamiętacie, zacząłem je celebrować siedemnaście dni temu. I trochę przesadziłem.
Przepraszam. Wiem, że martwiliście się o mnie. Wiedzieliście, że to się mogło skończyć… różnie. Wcale nie aż tak wesoło…

O rany, ale się zrobiło ponuro. Teraz wszyscy razem ze mną powinni się martwić co to się jeszcze mogło stać.
Od początku, od pierwszego dnia, gdy już zakwaterowano mnie na dobre na ortopedii, drzwi na nasz oddział nie zamykały się. Wszyscy przyszli. I chór (www.quovadischoir.com), i żeglarze (Yacht Club of Poland) i kumple, potem Miluszka, współpracownicy,  i, oczywiście,  moje wszystkie wnusie, w międzyczasie Miluszka,  wszyscy wnukowie, córeczki, syn,  zięciowie, czasami Miluszka i kto tam jeszcze. Kupami i w pojedynkę, jak im pasowało. I wszyscy, ale to wszyscy czymś byli najwyraźniej ubawieni. Nikt sie nie martwił.

Zobaczyli mnie w szpitalnym uniformie,  kroplówką przymocowanego do łóżka, pewnie wciąż jeszcze w szoku, słowem – z wielkim trudem powstrzymywali się od śmiechu. Patrzcie, patrzcie, taki zawsze chojrak, zawsze w akcji, zawsze pewny siebie, że szpital – to nie dla mnie, że coś tam można połamać – nigdy nic nie złamałem i nie mam zamiaru. Tak było? Zawsze wszystkich pouczał, a to uważaj, a to myśl o tym co robisz… I co teraz, kolego? Szpitalny ubiór, jaki tam zreszta ubiór, kawałek zawiązywanej na pętelki szmatki osłaniającej przód, ale pozostawiającej odkryty tyłek. Szpitalne jedzenie (ciekawe, czy grymasi jak u mnie, myślała nie bez przekąsu Miluszka,cała szczęśliwa, że przez jakiś czas nie będzie musiała gotować koniecznie wspaniałych obiadów). Zastrzyki, siusianie do specjalnej butelki (siostra może nauczyć!), nie mówiąc o innych sprawach. No i co? Smutno? Gdyby nie to moje złamane i wciąż bolące żebro ze śmiechu bym teraz konał, przypominając sobie jak głupio wtedy musiałem wyglądać. Bezradny niemowlak.
Biedni moi ukochani odwiedzający,  dziś rozumiem doskonale z jakim trudem powstrzymywaliście się od śmiechu. Minę miałem pewnie tak durną jak tylko może mieć szpeniol gdy zwalą go z postumentu.

O coś w tym wydarzeniu chodziło…
*   *   *
Jestem w domu. Troche uziemniony, bo specjalny chodzik do spacerów na zewnątrz dostarczą dopiero za trzy dni. A trener zacznie ładować siłę i sprawność w moje mięśnie też jakoś tak. W dodatku na drugi dzień po moim powrocie przyszła pierwsza tej zimy, ale za to całodobowa śnieżyca i gdybym teraz wyszedł to jedynie po to, żeby poturlać się po śniegu. Pod warunkiem, że ktoś by mnie położył, a potem pomógł wstać.
Aż do 18 marca nie siądę za kierownicą. Będę wożony. A więc tylko wtedy, gdy na prawdę będę musiał gdzieś dotrzeć osobiście. Tymczasem wszyscy moi klienci, księgowy, prawnik, współpracownicy, koledzy w klubach żeglarskich, słowem – wszyscy, z kim mam jakiekolwiek interesy, doskonale rozumieją sytuację, wszystko załatwiamy telefonicznie. Póki co.
Nagle dociera do mnie, że mam mnóstwo wolnego czasu. Rzecz u mnie absolutnie nowa.
I niepojęta… Nigdy w życiu to mi się nie zdarzyło.

TAM JUŻ MNIE NIE MA

Puste lozko szpitalneSpędzilem tam siedemnaście dni i nocy. Pozostawiłem puste łóżko i wolny pokoik dla następnego entuzjasty przestworzy. Lekarz, który mnie prowadził, piędziesięcioparoletni  dr Senny, zaprosił mnie na oglądanie w jego komputerze zdjęć, jakich nigdy przedtem nie miałem okazji zobaczyć. Druga taka okazja trafi mi się pewnie  kiedyś po latach, gdy jako duszek wpadnę na ziemię pooglądać doczesne szczątki.

Mój szkielet. Przed siedemnastu dniami  i – wczoraj. Na zdjęciach widać różnicę. W jednym miejscu: na prawej stronie miednicy. Otwarcie w kształcie litery V, głębokie na cztery cale, następnie kreseczka w dół, aż do samej podstawy biodrowej łopaty. Tak było dwa tygodnie temu. I kompletnie wszystko posklejane, bez śladów – to stan aktualny. Dwa tygodnie i chłop się posklejał.

„Ale, uważaj, ty chłopie, powiedział pan doktor, to wszystko jest bardzo delikatne. Musi się samo umocnić. Nie wolo ci stąpać na prawą nogę, aż ci pozwolę. Spotkamy się 18 marca.”

Bagatela: 45 dni. Przede mną siedem tygodni inwalidztwa. Kuśtykania. Do tego dochodzi złamane prawe dolne żebro, to z niego płyną bolesne bodźce przypominające, ża mam obchodzić się ze sobą jak z jajkiem.
Jeszcze coś mi tam powiedzieli.  Aha, że od teraz… każde działanie ma poprzedzić chwila zastanowienia.

Pan Zbyszek ma wbić sobie do głowy pewna oczywistą prawdę. Siedemdziesiątka tuż!

Jeszcze tylko parę wiosen, Jeszcze parę przygód z losem

Siedemnaście dni i siedemnaście nocy w szpitalu. Siedemnaście powtórek. O szóstej rano pani z laboratorium pobiera krew. Po jej wyjsciu drzemię jeszcze troszkę i słucham głosów korytarza. Vis a vis mojego pokoju na rozleglym holu podzielonym na sektory z biurkami i komputerami, miały swoje miejsca pracy panie, które tym wszystkim zarządzały. Przez cały Boży dzień wpatrywały się w ekran i stukały paluszkami w keyboard rejestrując wszystkie informacje o pacjencie.  Na chwilę przysiadywały tam pielęgniarki, którym bezpośrednio podlegali tacy tam różni polamańcy, jak ja. Zaczynały pracę o siódmej trzydzieści i przez dwanaście godzin tuptały pomiędzy kilku salami.

Oddział rehabilitacji dzielił się na dwie grupy: młodzieżową, do której ja należałem i grupę starszaków, z którymi było nieco więcej kłopotów. Starsi zdążyli więcej w życiu narozrabiać i teraz wyłażą skutki. Przez dwanaście zegarowych godzin, dziennych lub nocnych, grupa podlegała jednej siostrze. O siódmej trzydzieści rano do siódmej trzydzieści wieczorem. I nocna zmiana. Też dwunastogodzinna.

Dzień dobry, dzień dobry. Pobadamy!  Pomagała podnieść się, porządkowała poduszki, podjeżdżała z wózkiem pełnym aparatury i następowało rutynowe badanie.
Temperatura. Codziennie od 36.5 do 36.9.
Puls. Codziennie 78 do 85.
Ciśnienie krwi. Codziennie 119/68 az do 131/75.
Wydolność oddechowa. Codziennie 98.
Prosze poruszyć stopami. Doskonale.
Prosze poruszyć dłońmi. Bezproblemu.
Coś boli? Nic nie boli.
Co ja tu właściwie robię – pytam siostrę codziennie. Ja też nie wiem – dopowiada ubawiona i zwija swoje słuchawki. “Niebawem wrócę, pomogę panu się umyć.”
To niebawem trwało nigdy nie wiadomo jak długo. Wystarczyło, że w następnym pokoju ze wszystkim było nie tak.

Zmieniały się. Wszystkie były miłe, uśmiechnięte, staranne. Ale dwie posród nich wyróżniało coś, czego na początku nie umiałem sprecyzować. Właściwie różniło je wszystko. Wiek, kolor skóry, styl. Angela, mocno zbudowana czarnoskóra pielęgniarka, na pozór twarda, wręcz kategoryczna ale już po chwili rozmowy wyłaziło z niej współczucie i ogromna chęć pomocy, ulżenia. A druga, serdeczna i opiekuńcza siostra Renata, Polka. Obie niezwykle sprawne,  zwykle szybko uporały się z podstawowymi badaniami aby potem poświęcać nam więcej czasu. Myły i maściami chroniły mi plecy przed odleżynami. Pomagały, gdy w stresie nie mogłem sobie poradzić z koniecznymi czynnościami, a wstawać z łóżka jeszcze nie umiałem. Były zawsze blisko. Pomagały funkcjonować w szpitalu.

Wszystkie inne też się starały, pomagały z uśmiechem i wszystko robiły prawidłowo. Ale ten detal, który obie siostry wyróżniał sposród pozostałych, jest nie do opisania w języku męskim. Może obrazowo. Gdy szykuję z moimi zięciami lub wnukami stół na całą rodzinkę, układamy, zgodnie z poleceniem, obrus. Robimy to starannie, obrus już leży równiutko zwisając z każdej strony stołu. Ale coś jest nie tak. Wołamy Miluszkę. Ona przejeżdża ręka po tym obrusie, jakby go głaskala, i już jest nie tylko dobrze, ale i…cieplej.
Mężczyzna jest bezradny układając obrus na stole. Ale jeszcze bardziej  bezradny – w szpitalu. I źle mu z tą bezradnością, wstyd mu, że już nie jest tak silny, jak był. I że w ogóle już nie może na siebie liczyć. Wtedy trzeba tak mu pomóc, żeby uwierzył, że wracają mu siły i coraz wiecej może. I że już nie jest słaby. Wydaje mu się, że potrzebuje już tylko odrobiny pomocy. Potrzebny jest wówczas ktoś, kto dogłaska ten obrus.

One to doskonale robiły, te dwie siostry, Angela i Renata.

REHABILITACJA

REHABILITACJAOrtopedia minęła jak sen, ale piątego dnia, pod koniec gościny, nagle odesłali mnie, jakbym z nimi nie mieszkał i nie przeżywał wraz z nimi walki o moje życie i paru innych kuracjuszy, którzy w strachu, wraz ze mną i całym personelem jakoś dożyliśmy do tego momentu. Pan Janusz w czwartek zakomunikował, że w piątek i przez cały weekend to on będzie na nartach. Na Blue Mountain. Ktoś inny miał się mną zająć. Trochę kręcił, ale najwyraźniej nie chciał przeżywać rozstania i wziął wolne. Pożegnanie odbyło się około południa. Poupychali wszystkie moje rzeczy do worków i sznurkami przywiązali do specjalnego szpitalnego transportera. Podobny, tylko nieco bardziej opancerzony używaliśmy w wojsku podczas przebazowania pułku, i wtedy też buty, patelnie i chyba nawet karabiny przywiązywaliśmy sznurkami, żeby się po drodze nie zgubiły. I tak się pogubiły. Do dupy z taką armią! Byście słyszeli przemówienie ordynatora, jak łamiącym się głosem wymieniał moje zasługi. Kiedy mówił o przemijaniu czasu – wszyscy płakali. Za wyłączeniem mnie, bo ból w prawym boku bardzo ograniczył mi śmiech, kaszlanie i robienie kupki. Milczałem. Potem jeszcze zapewnił, że Ortopedia wykazała jedność i dała pełny odpór obcym zakusom (a nie mówiłem!), nawet w tak bolesnej chwili jak to rozstanie.

Pozostawiłem ich pojednanych wokół osoby ordynatora. Ruszałem w nieznane. Nie będę opisywał przywitania na Rehabilitacji, bo pomyślicie, że przesadzam, ale krótko powiem, że wypadłoby jeszcze wspanialej, gdyby nie moje wruszenie. Z transportera do łóżka przerzucili mnie taśmociągiem, czy czymś takim, że nie musiałem ruszać nogami. Rehabilitation Care Station. Piąte piętro. I piąty dzień. Piszę z pozycji weterana. Czas zagoił rany rozstania z Ortopedią, zaangażowany w procesy integracyjne wśród personelu i kuracjuszy, nawet nie zauważyłem jak szybko lecą dni i, że już samodzielnie, nie wiedzieć kiedy, zacząłem myć zęby, czesać się i… te sprawy załatwiać w łazience. Z ograniczoną pomocą. Ze wszystkim idzie mi coraz lepiej, z wielkiego chodzika, na którym opierałem się przedramionami, awansowałem na mniejszy lecz specjalistyczny. Jeszcze tylko mylą mi się nogi, która lewa, która prawa, ale prawa przypomina się sama kiedy nie pamiętam. Zdarza się. Niezbyt rzadko. Mamy tu fitness club ze znakomicie wyposażoną hala sportową, spotykamy się tam dwa razy dziennie na przeróżnych ćwiczeniach. Sprzętu możemy używać do woli. Żadnych dodatkowych opłat. Moje koleżanki i koledzy są w podobnej, jak ja, sytuacji, nie biegają zbyt szybko, raczej chętnie troszkę by posiedzieli, ale polecenia naszych trenerów wykonują skrzętnie. Dobrze nam ze sobą z powodu pewnej równowagi wiekowej, jakby to precyzyjnie określić – dziewczyny jakby nieco starsze, a panowie to raczej moi rówieśnicy. Żadnego gówniarstwa. Czujemy się ze sobą znakomicie. No i dzisiaj bomba! Gdy około dziesiatej rano wparowałem do klubu, tam już była muzyka i nastrój wyraźnie imprezowy. Żwawo ulokowałem się na właściwym materacu, po czym trenerki przez chwil odpoczywały, a następnie zadały mi skomplikowane ćwiczenie, polegające na przesuwaniu prawej stop w stronę bioder, a więc – unoszeniu kolana, i opuszczaniu. Na początku szło kiepsko. Jakieś paskudne kłucia w biodrze pojawiały się i ginęły. Poinformowałem, ale olały. Ćwiczyć! Po dwudziestu machach kłucia odeszły. Ale nie za sprawą ćwiczeń. Za sprawą nastroju. Cichutko sącząca się z radia muzyka było mi bardzo dobrze znana. Wszyscy się zasłuchali, cała nasza paczka, ćwiczenia nagle wydały się łatwiejsze. Bill Haley, Neil Sedaka , Poul Anka. Kiedy ruszył Chubby Checker byłem juz prz drążkach. Na przeciw mnie umocowywali moją koleżankę, chyba ociupinkę starszą. Pani trener pokazała jej jak poruszać raz prawym razem lewym kolankiem. Następnie poinformowała mnie, że ja mam to samo robić ale tylko lewym, prawego narazie zaczepiać nie należy. I, słuchajcie, tu Twist again, a tu moja koleżanka i ja. I kolanko do przodu i do tyłu, i raz, i raz. Szło. Trochę chyba wypadliśmy z rytmu. Moja partnerka wyraźnie zwalniała. A ja nie! „Twist again…” ciagnąłem. Machnąłem tym kolankiem z dziesięć razy gdy kazali mi przestać. Że wystarczy. Szkoda. Ale było! Ona kolankiem lewym. I ja lewym. Ona prawym. A ja znowu lewym. Dwie cudowne pokraczki.

I Twist again. Ha, ha, ha, ha, ha…
Ha, ha, ha, ha, ha.
Hi, hi, hi, ha. Ha.
Ha, ha, ha, ha, ha.

NIEOCZEKIWANA ZMIANA MIEJSC

Zbyszek w szpitalu
Moje ambitne plany na nadchodzący czas uległy pewnej zmianie. Przyczyna tkwi w tym, że umiem już latać ale nie umiem lądować…

To było w sobotę, 19 stycznia o godzinie 15:30. Lot był krótki, raptem od krawędzi dachu na chodnik przed domem. A więc za krótki, żeby go dobrze zaplanować, a ponadto ekonomicznie niedopracowany zważywszy ile ludzi trzeba było zaangażować, żeby potem jakoś zakończyć to przedsięwzięcie.

Najpierw przestraszona sąsiadka (od tego momentu przestałem się przejmować, zgodnie z menadżerską zasadą deligate on, sprawa poszła w czyjeś ręce, na pewno na tym etapie bardziej odpowiedzialne). Potem, chyba za chwilę, pojawił się sąsiad z Szóstej ulicy (co robił na naszej, Siódmej?), który doskonale wiedział co należy zrobić. Poprosił najpierw, żebym mu się przedstawił (sam mi się nie przedstawił), po czym kazał mi zrobić to jeszcze raz, głośno i wyraźnie. Jednocześnie wysłał sąsiedkę po pled, zabronił mi się poruszać i trzymając mnie za rękę (czułem się troche pewniej, nie do końca przekonany, że ten lot już się zakończył), drugą wystukiwał trzycyfrowy numer telefonu. Zanim mnie okryli pledem zjechała ekipa elegancko umundurowanych pań i panów, wszyscy chcieli obejrzeć bohatera z bliska. Ludzie na ogół boją się latać.

Portfel ze wszystkimi dokumentami miałem w tylnej kieszeni, co komplikowało, a zarazem ułatwiało, sprawę. Trudno było tam się dostać, ale innego wyjścia, żeby się dowiedzieć kim jestem i czy mam numer państwowego ubezpieczenia, nie było. Moglem na przykład być złodziejem, który pod nieobecność gospodarzy wkradał się do środka i zleciał. Mało jest takich przypadków? Nagle przestało być łatwo: policja chciała wiedzieć gdzie jest moja żona. Pewnie nie mają żon. No powiedzcie sami, gdzie może być w sobotnie popołudnie żona faceta, który w piątek regularnie wręcza jej tygodniówkę. Podałem mu numer komórki do Miluszki, niech sam pyta gdzie ona jest i dlaczego nie przy fruwającym mężu. A ten znowu: „A jak ma żona na imię?” ”Miluszka”, odpowiedziałem i za chwilę bardzo tego pożałowałem, gdy usłyszałem jak kanadyjski policjant zwrócił się do niej po imieniu. Nie do powtórzenia. Boki zrywać. Moja żona nie rozmawia z obcymi mężczyznami, tym bardziej, kiedy zaczynają od imienia wypowiadając je w sposób zbyt poufały. Domyśliłem się, że padło gniewne: „Wrong number” i połączenie przerwano.
Policjant powtórzył.
Sytuacja się powtórzyła.
Za trzecim razem Miluszka nie odebrała, a on zostawił wiadomość, wyjaśniając o co chodzi. Ale moja żona nie rozmawia z obcymi mężczyznami, tym bardziej gdy zostawiają wiadomość. Wiadomości też nie przesłuchuje.

Co było robić – przywódca policyjno-medyczno-strażopożarnej ekspedycji wsiadł do czołgu, wysunął się z wieżyczki i wskazując ręką przed siebie zawołał: „Wpierod!”. Czy jakoś tak.
W tak zwanym międzyczasie założyli mi piękny, śnieżnobiały gorsecik, przeturlali mnie na nosze, mimo, że spokojnie sam mogłem przelecieć, poopinali pasami, żebym im nie odfrunął po drodze (skąd mogli wiedzieć, że nigdzie się dzisiaj nie wybieram) i nosze z moim „body” wsunęli do pojazdu, w którym było miejsca na kilku jeszcze lotników. Widać – byłem jedynym w okolicy do podwiezienia.

Przechytrzyłem ich: lewą ręką (bo prawa miała jakieś problemy) z kieszeni wyciągnąłem mój Iphone. Nie działał. Rymsnął razem ze mną. No to wyłączyłem i włączyłem. Zadziałał. Stuknąłem na numer Miluszki. Włączyła się poczta głosowa. Stuknąłem na numer Arka. Poczta głosowa. To już nie wiedziałem czy dzwonić do Barrie (Monika), do Kitchener (Inka) czy do Warszawy (Ola). Arek odezwał się za moment. Przyznałem się do błędów pilotażu. Nie był zadowolony.

SZPITAL

Izba przyjęć w naszym Trilium Health Centre jest jak Lotnisko Pearsona: tłum ludzi, wszyscy gadają, wiszą jakieś tablice i wszystko w ruchu. Po odprawie paszportowej podwieźli mnie na odprawę bagażową i żebym niczego nie mataczył natychmiast rozebrali do naga. Pierwszy raz w życiu rozbierały mnie trzy dziewczyny i wcale mi nie było miło. Ubrali w bardzo twarzowy, szaro-niebieski fartuch, podłączyli kroplówkę, ukłuli paroma zastrzykami i pojechaliśmy na MRI i prześwietlenie. Widocznie nie uwierzyli w moje deklaracje, że niczego nie przemycam. Sportowo zacięci prześwietlacze przerzucali co nieco moje ledwie zipiące „body” i odwieźli spowrotem na lotnisko. Zauważyłem, że zaczyna ich dziwić, że jeszcze żyję.

Dwóch panów doktorów stało nade mną, patrzyli na klisze i w jakieś papiery i nad czymś się ciężko zastanawiali. Domyśliłem, że ich dylemat sprowadza się do pozytywnej odpowiedzi na jedno z dwóch pytań: odwieźć do piwnicy i od razu odstrzelić czy poeksperymentować. Zdziwiło mnie, że w pewnej chwili, nagle uśmiechnęli się i patrząc tak trochę nade mną oświadczyli, że wyjdę z tego. Obejrzałem się i zobaczyłem przy łóżku mojego syna Arka (wzrost 1.80m) i mojego wnuka Maćka (wrost 2.00m). Obaj spokojnie akceptowali zamiary obu panów doktorów. Chłopaki robią wrażenie.

I na to dotarło do nas zapłakane moje słoneczko. Kazałem jej natychmiast wytrzeć nos i przestać beczeć, a potem, już słodkim głosem zapewniłem, że nastepnym razem bardziej dopracuję lądowanie. Bardzo się ucieszyła.

Byście widzieli jej minę jak się dowiedziała o tych telefonach policjanta. Nie miała o nich pojecia, a o moich akrobacjach dowiedziała się po powrocie do domu, od sąsiadki. Wzięła więc tę swoją komórkę i na jej ekraniku znalazła numer policjanta. Zadzwoniła i o czymś tam gadali, nawet chyba niepotrzebnie tak długo. Wcale mi się nie podobało, że się uśmiechała.

Noc spędziłem na lotnisku. Pasażerów przybywało, ale „trafic” do wnętrza naszego Trilium Health Centre zablokował się aż do niedzielnego południa. I wtedy nastąpiło już samo dobre. Otrzymałem apartament w pięciogwiazdkowym kurorcie, gdzie umeblowanie może nie było specjalnie wymyślne, ale obok mojego łóżka składającego się z dziesiątków mechanizmów i guzików, którymi należy te mechanizmy uruchamiać (za dużo, żeby się miało nie zepsuć!) otrzymałem do dyspozycji niezbędne dla mojego samopoczucia poczucia trzy fotele, szafki, stolik z wysuwanymi blatami, oraz własną, przygotowaną na takich połamańców, łazienką. W pokoju były okna na Queensway Ave., przez które mogłem obserwować mocne uderzenie zimy, a mnie tu było ciepło. Tylko, że to wszystko było dla oczu. Moje mechanizmy nie działały. A w niedzielę nikt w kurorcie nie był kompetenty, żeby wyjaśnić co mi jest i co zamierzają zrobić. Karmili mnie przez kroplówkę, więc pachniało operacją. Wiedziałem, że biodra. Ból uśmierzali tabletkami. I zapobiegając, Bóg wie czemu, – kłuli dożylnie lub domięśniowo.

Nurses. Pielęgniarki i pielęgniareczki. Każda od innej sprawy. Starsze obserwowały co młodsze wyprawiały. Miluszka kontrolnie przejrzała personel, ale na nic się to zdało, bo nazajutrz już był inny „Staff”. A mnie się jakoś dziwnie nawet nie chciało na nie gapić. Oswajałem się z myślą, że w najbliższym czasie nic tu nie zrobię sam. Nawet siku. Co rusz opanowywała mnie wola snu. Byłem ciekaw co się może przyśnić przy wspomaganiu morfiną.

ORTOPEDIA

Dla mnie sprawa wyjasniła się nad ranem, gdy usiłowałem choć odrobinę zmienić dotychczasową pozycje z horyzontalnej na plecach na jakąkolwiek inną, spać nie mogłem i wszystko dokuczało, nagle olśniło mnie. Skoro światową średnią długość męskiego życia określa się na 48 lat, w Polsce na około szęśdziesiątki, a w Kanadzie na 65 – kto się będzie przejmował facetem już bijącym rekordy. I co z tego, że pobije?… Takie to myśli zaczęły świdrować moją świadomość przed świtem wraz ze starym sowieckim kawałem: „A u was skolko liet” – pyta lekarz pacjenta. „Sorok piat’ ” – słyszy odpowiedź. „I chwatit’ ” – konkluduje lekarz kończąc badania.

Z rana pojawił się asystent ordynantora. Nie zmyliło mnie grzeczniutkie “How are you, how are you…” Był aż za bardzo uśmiechnięty: oni są tak nauczeni, żeby zawsze się uśmiechać. Im większe krętactwo tym bardziej. Mówi, że chce mnie poinforować o całym procesie leczenia, który obejmie krótki, trzy, cztero-dniowy pobyt na Ortopedii, podczas którego nauczę się wstawać z łóżka i chodzić przy pomocy specjalnego chodzika. Nastepnie zostanę przeniesiony na klkudniową rehabilitację pięć pięter wyżej (czujecie, jak coś kombinują?), gdzie specjalny zespół terapeutów (zespół-wespół, ha, ha, ha) nauczy mnie poruszać się samodzielnie przy pomocy różnych podpórek, a potem tu już będzie terapia w domu i, dojazdowo, w ich fitness. Tratatata. Albo nie mają pojęcia co ze mną zrobić, albo się mna kompletnie nie przejmują. Chodziło im o zoobojętnienie przeciwnika. Znana sztuczka. Postanowiłem zawalczyć: „Rozumiem, że nie jest łatwo ponaprawiać siedemdziesięciolatka.” – powiedziałem zaczepnie. Zmarkotniał. Jeden mój granat zaczepny i cała zmyła wyszła na jaw. Grzcznie mnie pożegnał i poszedł poszeptać z ordynatorem nad nową taktyką.

Moje biodra wygladają jak dwie pokrzywione łopaty. Znaczy zawsze tak wygladały, nawet przed moimi sobotnimi wyczynami. Trochę niepotrzebnie fragmentami z lewego i prawego boku wystają. I taki jeden pękł. Prawy.Poniżej jest staw i też się odrobinę poluzował. Konkluzja: operacji nie będzie, będzie długa rekonwalescencja. Zacznie się gdy już będę przy pomocy mógł wstać z łóżka i oprzeć się ramionami na wysokim chodziku, tak aby prawa noga lekko dotykała podłogi, obciążenia ma przejąc lewa. Dalszy ciąg będzie na Rehabilitacji. O tym wszystkim poinformował mnie, w kwadrans póżniej, ordynator oddzialu. I jeszcze się przechwalał, że ma w tym wielkie doświadczenie. A co miał mówić.

Niebawem zorientowałm się, że moja taktyka była słuszna. Zorientowali się, że czuwam. Do mojego pokoju tłumnie ruszyły pielegniarki a to z jakimiś tabletkami, a to z zastrzykami; a to znowu coś tam gmerały przy kroplówce (pewnie teraz założyły co trzeba); zaczęło się ogladanie mojego boku, ręki, słyszałem jakieś okrzyki uznania (taki wyczyn jak mój niewątpiwie zostawił ślad, którego niestety sam jeszcze nie obejrzałem). Słowem zaczęło się życie! Byłem pewien, że wykazując czujność uratowałem
je. Sami wiecie jak to jest: Żydzi, masoni, Wall Street, służby specjalne, wszędzie agenci… Skąd ja mogę wiedzieć komu nadepnąłem na odcisk podczas mojego długiego życia, niekoniecznie politycznie poprawnego. Mieli okazje jak na talerzu. Ale ja czujny byłem nadal.

Drzwi do mojego pokoju nagle otworzyły się z hukiem (chociaż, bardzo możliwe, że były otwarte ale efekt wejścia właśnie taki był) po czym w poszumie wiatru i dżwięków janczarskich piszczałek złożył mi wizytę polski szlachcic. Kontusz zapinany na haftki i liczne drobne, nabijane bogactwem guziki, pas bogato zdobiony i bicz krótki, pewnie na koniu przyjechał. Znaczy, może odrobinę przesadziłem z tymi dekoracjami, ale kiedy zobaczyłem jego wąsy, reszta dorysowała mi się sama. Z bliska było tego trochę mniej. „Janusz jestem, możemy mówić po polsku.” I ani cienia uśmiechu, gdyby nawet był, spod wąsów sie nie ujawnił. Teraz oni mieli przewage. „Jestem terapetą.”

Kiedy sie widzi takie wąsy, sumiaste, potężne i tak mocne, że mogą w razie czego służyć za asekuracje – trochę człowiek nabiera zaufania. Pewnie do nich nie należy, pocieszałem się. Zesztą, na pewno nie wszak to Polak i katolik. Jest szansa, że będzie nas dwóch.