KSIĘGA PIERWSZA. Część XIII. BOŻE DARY

 

 Piąty dzień. Puente la Reina Estella

W piątym dniu camino Pan Bóg postanowił obdarować swoich umiłowanych pielgrzymów całym światem, tym wszystkim co z wielkim staraniem stworzył. Ale najpierw otworzył im oczy. Wzgórza, pomiędzy nimi winnice albo miasteczka, z daleka wyglądająca wieża kościelna i droga polna, która gdzieś ginie w dolinie, a potem wchodzi na kamienny mostek. A pod mostkiem struga. Właściwie to jej ślad, nawet w większych rzekach tego lata wody było niewiele. Taki rok.

01

 

Puenta la Reina opuściłem o świcie; zależało mi na sfotografowaniu mostu wraz z jego odbiciem o wschodzie słońca, czyli w najlepszym świetle. Dwa mosty: normalny dla nas i drugi, jak z Cirque du soleil, gdzie ludzie chodzą do góry nogami. Z miasta można wyjść przez  bramę mostową, gdzie kiedyś pobierano stosowne opłaty celne, żadnych, rzecz jasna, od pielgrzymów. Przechodzę po tysiące lat liczącym trotuarze  Mostu Królowej na drugą stronę rzeki, a tam szlak camino doprowadza do drogi N-111 i do należącego do niej, nowoczesnego mostu, któremu brakuje urody, ale jest użyteczny. Obraz  mostu Puenta la Reina zabieram ze sobą. Zachwyciło mnie to dzieło inżynierii, idealne w kształcie i ekonomii, w której rozłożenie sił wyznaczają wielkości łuków  i filarów; a kamienny i ceglany budulec nie wymaga żadnych maszyn, a jedynie ludzkich rąk. I bajkowej fantazji.

Moja przygoda z łukami zdarzyła się przed trzydziestu laty – były częścią mojego projektu, i mam nadzieje, że mimo wojny w tamtym kraju nadal zdobią front szkoły, Medresa Koranija,  przy drodze z Trypolisu  do Garianu. W wydanej w Trypolisie historii architektury istniej coś takiego jak łuk libijski, ma on swoją tradycję… wziętą wprost z rzymskich budowli, których doskonale zachowane ruiny zalegają całą północną Libię.

Na camino wybrał się ze mną również bagaż siedemdziesięciu lat wspomnień i refleksji. Trochę ważą, ale nie sposób się od nich oderwać, a pielęgnowane trwają.

02

                                                         „Moja” Medresa Koranija, Libia 1986

Libia w latach osiemdziesiątych. Czuliśmy się tam bezpieczni. Pochodziliśmy zewsząd,   z Europy, z Australii, z Azji. Z różnych kultur, które wzajemnie sobie nie wadziły, a kontakty były często przyjacielskie.  W Trypolisie mieliśmy swój kościół z biskupem, który przydzielał księży do posługi pasterskiej na campach firm  zatrudniających katolików. Aktywny był również kościół anglikański. Chrześcijanie i muzułmanie wzajemnie się szanowali. Tak było w Libii, w Iraku i w Egipcie oraz w paru innych śródziemnomorskich krajach. W tym czasie gorąco było w Afganistanie, ale świat zachodni nadal nie czuł się zagrożony. Było nas wszędzie pełno: to my, ludzie zachodniej kultury wnosiliśmy tam nowe technologie, budowaliśmy, obsługiwaliśmy huty, porty, cementownie, a nawet wyrzutnie rakiet; finanse i handel zagraniczny również nie należały do muzułmanów (do nas zresztą też nie). Zachodni świat wchodził tam ze swoim stylem życia. Nikt nie nie myślał, że to się może im nie podobać. I że stanowimy, jako niewierni wobec ich religii i tradycji, poważne  zagrożenie.  No i zareagowali a my – mamy to, co mamy. Gdzieś po drodze w ciągu minionych trzydziestu lat cała nasza cywilizacja niezauważalnie przekroczyła próg, za którym jest coraz mniej nadziei. Stało się coś dziwnego, co nie powinno było się stać i dlaczego na to pozwoliłeś, Dobry Boże, że w jednym punkcie, dokładnie na Górze Moira, która zbliżała nas wszystkich do Ciebie rozwinęły się trzy religie. Twoje, religie. Tobie poświęcone. Nasze również, ale – one nas przecież podzieliły…

Ten most, łuki, groźba wojny… Za dużo naraz. Znalazłem ocienione miejsce, parę kroków oddalone od ścieżki i na tyle  zakryte, że nikt nam nie będzie przeszkadzał. Odnalazłem psalm, który miał mi pomóc:

„Gdy patrzę na niebo, dzieło Twoich palców, /na księżyc i na gwiazdy, które uczyniłeś,

(Wtedy pytam): kimże jest człowiek, że o nim pamiętasz, / kim syn człowieczy, że Cię tak obchodzi?

Uczyniłeś go tylko nieco mniejszym od Boga,/ obdarzyłeś go wspaniałością i chwałą.

I dałeś mu władzę nad dziełami rąk Twoich, / wszystkie złożyłeś u jego stóp:

Owce i wszelkie bydło, / a także dzikie zwierzęta,

Ptaki w powietrzu i ryby w morzu./ Wszystko, cokolwiek porusza się w wodzie.

O Boże, Panie nasz, jak sławne jest imię Twoje /aż po krańce ziemi! Psalm 8, 4-10

– Słucham. Pytaj?

Zastanawiałem się od czego zacząć.

***

Dopiero piąty dzień. Buty spisują się znakomicie, kijki też.

Rytm. Rytmiczny krok, rytmiczna praca kijkami, rytmiczny oddech. Ani szybciej ani wolniej. Nieustannie tak samo. W krótkim czasie nabrałem wprawy. Ale każde zatrzymanie, a to z powodu zdjęcia, które nagle koniecznie trzeba zrobić, a to po łyk wody i – rytm trzeba budować od nowa.

Idę pośród wzgórz Navarry, patrzę na ten piękny świat, na położone na stokach winnice na wioski i miasteczka, na ten niepowtarzalny krajobraz, cieszę się, że tu jestem i, że dotykam Darów Bożych, że mogę się na nie napatrzeć do syta. Otrzymuję je i nic nie muszę w zamian. Wokół cisza i spokój i dobrze by było tego nie zrujnować, ale myśli, gdy się pojawi, nie uciszysz. Musze pogadać, żeby wyrzucić niepokój nagle zrodzony.

Zgodnie z nakazem dobrej fotografii słońce miałem za plecami, a przede mną była uformowana z kamienia fontanna, którą ktoś kiedyś przyozdobił płaskorzeźbą, dziś już zatartą wiatrem i słońcem, niezrozumiałą. Z jej fragmentu nieustannie wypływał strumień wody. Zimnej i przepysznej. Dalej teren opadał w dół, stok był z rzadka porośnięty krzewami a pośród nich wiodła gruntowa droga; szli nią pielgrzymi, albo – jak akurat teraz – beczące stado owiec. Na nie bardzo oddalonym przeciwstoku widziałem winnice, a jeszcze dalej jakieś zabudowania. Spokój, cisza, dobry moment, żeby zapytać.

Może zechcesz mi wyjaśnić…Dlaczego:

Uczyniłeś go tylko nieco mniejszym od Boga,/ obdarzyłeś go wspaniałością i chwałą.

I dałeś mu władzę nad dziełami rąk Twoich, / wszystkie złożyłeś u jego stóp…

 A przecież my się niebawem wzajemnie pozabijamy.

Do źródełka podchodzi człowiek, któremu wczoraj usiłowałem pomóc założyć buty. Bardzo strudzony, najpierw oparty na kijkach sapał przez chwilę, potem, bez zdejmowania plecaka nabierał wodę do termosu, pił i dolewał. Dostrzegł mnie i zawołał:”Buen camino!” Odpowiedziałem i zaproponowałem, żeby też usiadł, odpoczął. Wskazał na swój termos, ponownie napełnił go woda, po czym stał przez chwilę zapatrzony w widoki, machnął ręką na pożegnanie i odszedł.

Widać było jak ciężko stawia kroki w powolnym rytmie i jak bardzo opiera się na kijkach. Wyglądał na mojego rówieśnika, może trochę starszego. Szedł do Compostela, jak wszyscy na tej ścieżce, ale brakowało mu sił.

03

 

Zapomniałem już o co miałem zapytać. Widocznie to nie było takie ważne.

Idę dalej…

Droga wiedzie pośród pól, a na niej drobniutkie postacie, dalej już tylko punkciki. Za jednym zamachem sfotografowałem kilkudziesięciu pielgrzymów idących przede mną pojedynczo, parami lub niewielkimi grupkami. W tym czasie minęło mnie parę osób, wymieniliśmy pozdrowienia, ktoś zaproponował mi zdjęcie na tle tych wspaniałości, ale podziękowałem. Wystarczajaco często ogladam swoja twarz bez fotografii. Było ciepło, bezwietrznie i cudownie cicho. Położyłem plecak na poboczu drogi porośniętym krzewami pełnymi jakichś drobnych jagódek. Pachniało i…bardzo cichutko szumiało. Tak cicho i delikatnie, że musiałem pochylić głowę, żeby posłuchać. Zbliżali się pielgrzymi, dwoje, zapewne  małżeństwo, kobietę zainteresowało moje zachowanie. Zatrzymała się również pochylając głowę.

– La musique – powiedziała. Francuzi, ona zafascynowana muzyką wielotysięcznego pszczelego chóru, on – jak to facet, woli nie pytać o co chodzi.

Wtedy dołączył jeszcze głos dzwonków, jakie wydają kubeczkowe pudełka zawieszone u owczych szyj, i ciche, dobiegające z daleka beczenie. Niesamowity koncert.

„La musicque”, ów mężczyzna też to zauważył.  Zewsząd otaczał nas koncert.

Nie dojrzeliśmy ani chóru, ani orkiestry, ani też dyrygenta.

 

Każda z tych „miejscowości po drodze” wyłania się zza jakiegoś wzgórza. Droga pomiędzy Puente la Reina i Estella jest urzekająco piękna, unosi się i opada, skręca po stoku góry do miasteczka albo wioski. Czasami trzeba się tam trochę powspinać i z pola  wchodzi się nagle w bardzo uporządkowany świat i dostatek. Ale nie widać mieszkańców, jedynie pielgrzymi. Znak, że to pora sjesty.

Bary na trasie camino. Wiele ich, w każdej wiosce conajmniej dwa, w miasteczkach – kilka. Wszystkie przy drodze, widoczne z daleka i oznaczone tłumem plecaków porozrzucanych dookoła wejścia pośród kolorowych stolików. Wyszukuję, jak wszyscy, cienia dla siebie i mojego plecaka; zasiadam z nagrodą, którą wręczył mi pan barman za bohaterskie dwie godziny w silnym słońcu. Kufel piwa! Jak łatwo dzisiaj spełniają się marzenia. O jedzeniu pomyślę potem.

Od początku wędrówki głównym moim daniem w porze lunchu była zupa czosnkowa. Nigdy za nia nie przepadałem, ale tu smakowała i wraz z bagietką pompowała we mnie  energię na kilka godzin.

04

Odpoczywamy i gadamy. Wszyscy gadają. Językowa Wieża Babel, ale można załapać o czym kto mówi. Przeważnie o byle czy, o nic nie znaczących sprawach, o butach, słońcu i – czasami o istotnych – o widokach. I o najważniejszym – o biednych stopach, które nie dość tego, że niosą całego pielgrzyma i jego plecak, coraz ciężej znoszą te trudy. Dotychczas, ze swoim pańciem lub pańcią, chodziły w lekkich bucikach na zakupy. W cieniu barowych parasoli odbywa się festiwal plastrów. W pobliskiej aptece sprzedają gotowy zestaw pielgrzyma: najróżniejsze plastry do stóp.

I to są wiodące tematy. Szybko mijają i pielgrzymi milkną. Przychodzi  ten moment, w którym chciałoby się opowiedzieć o swoim przeżywaniu pielgrzymki, o tym, że to nie tylko marsz, nie tylko widoki i nie tylko dbałość o stopy i zapas wody na następny odcinek. Padają krótkie informacje typu grandioso albo amazing. Chcemy coś sobie opowiedzieć, o tym co zdarzyło się po drodze, i wiem co to było, ale opowiedzieć o tym nie sposób. Po prostu nie umiemy. Grandioso! Magnificent! Nadzwyczajnie!

„Mówienie jest wysiłkiem: nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami. Nie nasyci się oko patrzeniem ani ucho napełni słuchaniem. To co było, jest tym, co będzie, a to co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.” Koh 1, 4-9

***

SMS  Thu. Sep. 24, 10:54 AM (16:54 PM)

Estella. 5ty etap zakończyłem o 16:50

                                   fundując sobie pokoik w pensjonacie „San Andres

                                   (w środku miasteczka) za całe 25 E.

                                    Po prysznicu wyślę zdjęcia.

 

Spełniła się nadzieja, że w pensjonacie będzie kosz, do którego wrzucę skarpety, gatki i koszule i pójdę sobie w miasto, a kiedy wrócę wszystko, za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, będzie leżało na moim łóżku wyprane, wyprasowane i równiutko złożone. Pensjonat znalazłem nie bez trudu, a to dlatego, że ulica prowadząca na rynek miasteczka zatrzymywała pięknem architektury i urokami staroci. Kiedy zacząłem pytać o pensjonat okazało się, że stałem pod jego oknami. Z trudem wytłumaczył mi to miejscowy starszy pan. Pensjonat prowadziła moja rówieśniczka, zrozumieliśmy się więc doskonale. Ona po hiszpańsku z baskijskim akcentem, a ja… Dogadaliśmy się. Zrozumiałem, że ma czarodziejską różdżkę i nie muszę się o nic martwić. Ruszam w stare piękne miasto nad rzeka Ega.

W piątym dniu  pielgrzymkowej wędrówki, w drodze do Estella zachwycił mnie świat ale pojawiły się trwożne myśli. A kiedy nadmiar zachwytu albo rozpacz i trwoga, wtedy, jak mówi Leszk Długosz, już tylko czas na poezję.  Czas na rozmowę z Panem Bogiem.  Nagle spostrzegam, że Camino de Compostela jest jak poezja. Jest również – jak muzyka. Jest wystawą dzieł malarza. Oraz – tajemnicą.

 

Jest trwającym nieustannie misterium…

Cdn: Część XIV. Album Dnia 5.

Comments are closed.