KSIĘGA PIERWSZA. Część XV. Fontanna pełna wina

Część XV. FONTANNA PEŁNA WINA

 ESTELLA – LOS ACROS

W  szóstym dniu na trasie  z Estella do Los Arcos mamy przejść obok miejsca, które może okazać się niebezpieczne, a w porannym albergue  wywołuje spore emocje.  Wyobrażamy sobie, że przy pielgrzymkowej trasie będzie stała olbrzymia beczka, a oczekujący przy niej gruby zakonnik każdemu pielgrzymowi wręczy dzban czerwonego wina. Trochę szkoda, że tak nie jest. Zamiast beczki jest kranik i nie wypada z niego czerpać więcej niż tyle ile pomieści własna muszla, czyli mniej więcej dwa łyki. Są wśród nas bardziej zapobiegliwi, nie sięgają po wino muszlą, a kranik zamykają dopiero gdy napełni im się butelka.

Wino okazało się przednie, a wyobraźnia podpowiadała mi, że za ścianą z kranikiem leżakują w dębowych beczkach, ogromne jego ilości. Był w nim smak wiśni, albo żurawin, lekki posmak dębu i czegoś, co kojarzy się z czekoladą, ale ani odrobiny słodyczy. Chociaż… była w nim ukryta słodycz, taka – niesłodka słodycz. Jak się oparłem przed jeszcze jednym zaczerpnięciem, nie mam pojęcia. Chętnie zatrudniłbym się tam do regulacji ruchu, albo jako instruktor obsługi kranika.

Podobno kiedyś tu była tryskająca winem fontanna, ale oddalona od Estella zaledwie dwa kilometry, czyniła to miejsce zbyt atrakcyjnym na pielgrzymowej trasie camino, pozostawiono więc tylko nazwę i kranik. Dobry to sposób na rozradowanie pielgrzymich serc. Na pomysł Fuente de Vino wpadli w dziesiątym stuleciu ojcowie benedyktyni, przyjął się natychmiast i od razu stał się tradycją, zaczerpniętą z wesela w Kanie Galilejskiej, pierwszego, najlepiej zapamiętanego cudu Jezusa. Sąsiedni kranik, trochę rzadziej używany, zapewnia pielgrzymom zimną źródlaną wodę. Kolejki do niego nie było.

 01                      02

                                                  Fuente del vino  w  Monasterio del Iroche

 

Monastyr, Monasterio de Irache, zajmuje spory kawałek ziemi, a na nim winnice, budynki gospodarcze, winiarnia no i – bardzo stare, zapewne również interesujące zakonne muzeum. Rozłożony na wzgórzach, pośród widokowych miejsc jest architektoniczną perłą. Cóż z tego, skoro nie mam czasu. Nie mam go nie tylko na zwiedzanie, ale – och, gdyby tu byli ze mną moi przyjaciele… W ogródku, gdzie istnieją oba wspomniane kraniki jest też szafa, a z niej za jedno euro można nabyć szklaneczkę, a za dwa – dwie szklaneczki. Posiedzielibyśmy, pogadali, choćby i cały boży dzień za dwa euro. Albo też z ojczulkami z zakonu podumali nad wspaniałą historią tego miejsca i nad zaletami czerwonego wina. Na pewno zaprosiliby nas do środka… Ech, muszę iść dalej…

 

Znowu pod górę i w dół. I to wielokrotnie. Łyk wina poprawił zdecydowanie mój, tego dnia nie za dobry, nastrój, ale tylko na chwilę. Spokojnie mogłem powtórzyć łyk, albo dwa, inni to robili a ja… taki porządny! Napiłbym się wina teraz…Ba! Mogę sobie pośpiewać: Tu camino, a tam wino…

 

03

 

Dobry nastrój pierwszych dni popsuł mi jakiś problem ze stopami. Mimo komfortowych warunków, miękkich skarpet po trzydzieści baksów za parę i wspaniałych butów za czterysta dorobiłem się kilku bąbli, które już wczoraj zaczęły dokuczać i żadne plastrowanie nie pomogło. Buntują się też mięśnie ramion, po milionie za parę, i mają rację: w plecaku nadal mam zbyt wiele wszystkiego, co się może przydać,  a czego nie umiem się pozbyć. Nawet w południe, kiedy mam już serdecznie dosyć dźwigania i powinienem cisnąć połowę z tych ważnych rzeczy w pobliskie krzaki, wciąż oglądam je z czułością. Mogą się przydać. Na przykład prawie kilogramowy gumowy wałek który pomoże mi w przypadku skurczu mięśni. Na razie skurcz się nie zdarzył, ale może. Albo cztery zestawy przeciwdeszczowe, na wypadek, gdyby jeden się podarł i drugi też. Piersiówka whisky, a jakże. Mała, ale waży ze 25 dkg, a niosę ją na wypadek, gdyby chandra dokuczyła, albo cokolwiek… Chyba ją dzisiaj… przecież nie wyrzucę.

04

 

Otwieram przewodnik i widzę na mojej trasie miejscowość Villamajor de Monjardin z dwoma noclegowniami, mniej więcej w połowie zaplanowanej na dziś trasy. Dobre miejsce na przerwę w podróży.Tak zrobię, pomyślałem, a z remanentem w plecaku poczekam do jutra.

Według przewodnika zbliżałem się już do tej wioski o dwuczłonowej, bardzo dostojnej nazwie.  Zza wzgórza wglądał czubek bardzo ozdobnej wieży XII-wiecznego  kościoła Świętego Andrzeja, a na szczycie sąsiedniej góry pokazały się ruiny zamku  Castillo de San Esteban – Zamku Świętego Stefana. Zamek umarłych – cmentarz z  grobowcem króla Navarry Sancho I (919 – 970) i sporej części jego rodziny, która  przed jedenastoma wiekami stała się zaczątkiem wielkiej dynastii. Grobowiec  króla, którego dokonania porównać można do Władysława Łokietka albo Władysława Jagiełły, popada w ruinę. Sancho królem Pamplony został w wieku 6 lat. Miał na pewno niezłe wsparcie, skoro niebawem został królem Navarry, a potem, gdy dorósł udowodnił, że wart jest zaszczytów i królował prawie 50 lat, powiększając obszar panowania i skutecznie powstrzymując  muzułmańską agresje.  Dzielny król spoczywający w ruinach Villamajor de Monjardin odbiera hołdy od nieustannie przechodzących  tędy pielgrzymów. Od pobliskiej autostrady A-12 dochodzi tam droga asfaltowa, ale ruch na niej  niewielki. To nie Wawel. Nikt się specjalnie bardzo dawnym królem nie przejmuje. Camino jest szlakiem historii.

 

05

 

 

 

W Villamajor, w samo południe dotarł do mnie elektroniczny posłaniec, e-mail:

Bardzo proszę Pana, by dołączył Pan do intencji pielgrzymki modlitwę o wyzdrowienie Marka.
Marek ma 19 lat,wybierał się w tym roku na studia w Montrealu (U McGill), ale przeszkodziła mu w tym diagnoza Hodgins Lymphomia. Teraz przechodzi chemię.
Wierzę, że Pana aktywna modlitwa także jemu pomoże…
pozdrowienia i życzenia wytrwałości i sił do radowania się pięknem, które na co dzień będzie Pan spotykał (przed oczami i w duszy..) Alek

„Wierzę, że Pana aktywna modlitwa także jemu pomoże…” Dotarło do mnie to wołanie z cyberprzestrzeni i zabrzmiało wystarczająco głośno.  Pomóż, jeśli możesz! Pomóż, jeśli zechcesz to mu pomożesz. Chcę uwierzyć, że moja modlitwa dotrze.  Ojciec Marka zmarł przed kilku laty na tą sama chorobę.

Nie było łatwo odpisać…

Bogactwem pielgrzymki są intencje. Dziś obmodlone różańcem z Giovani Rotondo, z relikwią O. Pio – intencje Marka, w kościele Św. Andrzeja (znowu XII wiek) w Villamayor de Manjordin.

Mam dziś trudny dzień, chyba przesilenie. Z Markiem będzie mi raźniej.Pozdrawiam,Zbyszek
06

W tym kościele było surowo, żadnych upiększeń. Ściany, parę figurek i ja. Wołam do moich Świętych. Również  do  Ojca Pio. Do kogo jeszcze? Może do tych wszystkich, których intencje już ze mną wędrują. Proszę, pomóżcie. Nie wiem czy Marek wie o naszej modlitwie, ale to nie ważne. Chodzi o jego 19 lat. O te przeżyte lata, które go ukształtowały, dały mu pasję życia i marzenia. Dlatego wybiera się na studia, potrzebuje ich. Teraz „bierze chemię”, ale tylko po to, żeby pójść na studia, ukończyć je i potem… Co potem… No, żyć! Jak każdy.

Na ile inne są plany Boże niż Marka? Czy bardzo? Antoni, Franciszku, Józefie, Stanisławie, Ojcze Pio, wszyscy Święci i Święte z tej pielgrzymkowej trasy powiedzcie Panu Bogu, że bardzo Go potrzebujemy dla Marka, żeby przybliżył się do niego i żeby dał mu szansę studiowania,  życia i realizowania marzeń.

Prosimy, Dobry Boże…

Nie zauważyłem kiedy z tej wsi wyszedłem. O tym, że miałem tam zanocować przypomniałem sobie w drodze, ale już nie warto było wracać, mimo, że do Los Arcos miałem jeszcze sporo, jakieś dwanaście kilometrów. Po godzinie zatrzymałem się w jakimś zagajniczku.  Był tam  bar na kółkach Cafe Movil. Można było tam wygodnie usiąść, pogrzać się w słoneczku i potem, bez  pośpiechu, doczłapać do Los Arcos.

Nie przestałem o nim myśleć. 19 lat. Jak to było, kiedy ja miałem 19 lat? Kończyłem szkołę średnią. Wybierałem się na studia. Czułem, że zaczynam wielką przygodę. Cieszyłem się, pamiętam jak bardzo się cieszyłem. I tak mi pozostało przez wiele następnych lat, zawsze się cieszyłem. Dzisiaj może troszkę mniej, ale to pewnie zaczyna dokuczać metryka. Cudownie jest gdy ma się dziewiętnaście lat… Przecież Bóg o tym dobrze wie…

07

Wschodnia brama Los Arcos: Portal de la Concha, Brama Muszli, tłumaczyłbym: Brama Pielgrzymów

W Los Acros czekała mnie niespodzianka: karteczka na drzwiach albergue uprzejmie informowała, że mają full. Całe to miasto mieści się wokół jednego rynku, tam też zlokalizowały się wszystkie cztery albergue. Za długo posiedziałem sobie  przy Cafe Movil i wolne łóżka w Los Arcos zajęto zanim ja się tu pojawiłem.

Panika? Skądże znowu. W pobliżu czuwa moja Obstawa, moi czterej gwardziści, których ostatnio trochę zaniedbałem. Franciszek!  Wszak to On zajmuje się całą logistyką… Prowadź wodzu!  Wędrując po rynku zwiedziłem całe to miasto, a kiedy na chwilę zajrzałem do kościoła zobaczyłem jego wnętrze tak niezwykłe, tak piękne, że już wiedziałem gdzie spędzę wieczór. Wędrowałem po rynku bez obciążeń, mój plecak odpoczywał na jakiejś ławce, a wraz z nim moje kijki. No i zapomniałem o nich kiedy ruszyliśmy w stronę mojej noclegowni, położonej gdzieś w ciasnych uliczkach Los Arcos. Gościnne wrota otworzyły się w Hostel Ezequiel. Mieli tam jeden pokój z trzema łóżkami i jak na razie wszystkie były do mojej dyspozycji. Tylko… gdzie są moje kijki?

Potrzebowałem wsparcia! Było, ale tego dnia oczekiwałem, że Pan Bóg bardziej sie mna zainteresuje i przywróci mi siły, które jakby gdzieś uleciały.  Spodziewałem się, że pielgrzymi na camino mają jakieś specjalne względy. Wszyscy tak myślą. A Pan Bóg? Chyba też.

Nie układał mi się ten dzień, a przecież był równie piękny jak poprzedni, bezwietrzny, nie za gorący, rano nawet chłodny. Miał być taki sam jak poprzednie, a nie był. Uleciała gdzieś moja pewność siebie. W jej miejsce przyszła niepokojąca myśl, że nie spełniam czyichś oczekiwań, że jestem za słaby, żeby móc komukolwiek pomóc, nawet modlitwą, która też wydawała mi się niepełna. Nie byłem pewien czy jestem wysłuchany, a tak bardzo mi dzisiaj na tym zależało…

Może to brak pokory? Z tym mam kłopot: nie potrafię wcisnąć głowy w ramiona, stulić piąstki pod brodą i cichutko szeptać. Lubię być wyraźny, głośno wyrażać swoje myśli i głośno się modlić. Może to i mało pokorne, ale chcę mieć pewność, że moje modlitwy do nieba dolatują. Chce również mieć pewność, że nie pozostaję sam ze wszystkimi problemami, których ciężar nagle zaczął mi doskwierać.

A jeszcze do tego myśl, że to dopiero szósty dzień, że przede mną jeszcze cały miesiąc drogi, bardzo wiele dni. Niepokoiły mnie zapowiadane deszcze, nie zachwycały sypialnie w kolejnym albergue i to nieustanne pranie skarpetek, gatek i koszul bez szansy pełnego wysuszenia. I – sam, ciągle sam. Byłem po prostu zły.  Sam i zły.

Czułem spojrzenia Moich Czterech  Przyjaciół i trochę było mi wstyd, że marudzę. Nic nie mówili. Nawet nie czekali na to co ja powiem, bo cóż mądrego może powiedzieć człowiek, który bez powodów zły jest sam na siebie. Jakiś diabeł zaczął mi towarzyszyć…

To już się kiedyś zdarzyło. Piętnaście lat temu…

Diabeł przypałętał się pomiędzy nas i proboszcza podczas budowy Kaplicy Miłosierdzia Bożego. Proboszczem w naszej parafii był wówczas młody człowiek, urodzony w Kanadzie, ale wykształcony w Polsce, stąd jego bardzo dobry język i świetna komunikacja z polonijną parafia, Ojciec Tadeusz. Kaplica Wieczystej Adoracji, jego wielkie marzenie, wiązała się z nieustannym, dwudziestoczterogodzinnym czuwaniem. Zawsze otwarte okno do nieba. Nie za bardzo podobał nam się pomysł księdza, o którym wiadomo było, że któregoś dnia jego zakon zabierze go stąd, a my pozostaniemy z zobowiązaniem, z którego nie można się wykręcić.  Pomysł skazany był na sukces. Budowaliśmy tę kaplicę wewnątrz kościoła, bez projektu, ale według pomysłów naszego dzielnego proboszcza. On mi objaśniał swoją wizję,  a ja przekładałem ją na język mojej ekipy.  Czasu, jak to zwykle bywa w szalonych przedsięwzięciach, było stanowczo za mało, żeby zdążyć na Święto Miłosierdzia.  Mimo różnych przeciwności prace postępowały. Nasze emocje, gdy zbytnio podnosiły temperaturę konwersacji, Ojciec Tadeusz łagodził wspólną poranną modlitwa i dobrą kawą. I wtedy wkroczył diabeł. Gdy czasu było już tylko na styk zaczęli szemrać pracownicy, proboszcz nagle doszedł do wniosku, że za wolno pracujemy, a ja zaczynałem mieć dość wciąż jego nowych pomysłów. Trzy razy przerabialiśmy ścianę, w której miało być wmontowane kuliste złote tabernakulum. Trzeci raz wołałem ludzi, którzy je mieli wykonać, żeby  wytłumaczyć im o co chodzi w tej nowej idei. Dość! Zwinęliśmy narzędzia, podziękowaliśmy za drugą porcje kawy i po chłodnym „do widzenia” odjechaliśmy każdy w swoją stronę. Projekt runął, diabeł zacierał ręce i pognał do piekła po premię.

Miał ten nasz proboszcz w swoim pokoju figurkę z drewna oliwkowego, wykonaną na jego oczach podczas jego pielgrzymki w Betlejem. Widział jak miejscowy rzeźbiarz pracował przy niej, jak ją przeżywał, jak trudził się, żeby twarze Matki i Syna były do siebie podobne. Tadeusz to obserwował przez kilka dni, aż zadał zasadnicze pytanie: ile? Cena przekraczała możliwości naszego księżula, wówczas jeszcze wikarego w innej parafii. Nazajutrz poszedł tam, żeby się napatrzeć i pożegnać. Rzeźbiarz nie wystawił figurki do sprzedaży, też się do niej  przywiązał. Obaj patrzyli na nią z zachwytem, rozstali się bezslowa. Goodbye, Charlie.

08Rzeźbiarz dogonił go na ulicy. Zawinął figurkę w arabskie gazety i poprosił, żeby nikomu nie mówił, że nie chce za nią pieniędzy i żeby ktoś w Kanadzie dobrze to drewno figurki zaimpregnował. Matka Boska Betlejemska była skarbem w pokoju ojca Tadeusza.

Tego nieszczęsnego dnia, gdyśmy się w gniewie rozstali, nie spałem w nocy. Rozżalony na siebie i na cały świat tkwiłem bezczynnie w domu, gdy ktoś zapukał do drzwi. Tadeusz z figurką Matki Boskiej Betlejemskiej.

– Jest twoja, powiedział, prosiłem Ją o pomoc, żeby to jakoś wszystko ponaprawiać i uprosiłem: jutro wracacie, prawda?  

Diabeł nie otrzymał premii, kaplica była gotowa na czas. A drewniana figurka Matki Boskiej Betlejemskiej pozostała w naszym domu.

 

* * *

Gdzie ja  posiałem kijki? Kazałem trzymać dla mnie pokój i spiesznie ruszyłem na rynek. Minąłem jakichś pielgrzymów, którzy wołali coś o kijkach. Potem ktoś jeszcze mnie zaczepiał i mówił o kijkach. Na rynku jakaś pani, zapewne moja koleżanka z trasy, wypatrzyła mnie z daleka i machała tą moją zgubą. Czymś się różniły od innych, były koloru morza na Bahama. Ktoś mnie zaczepił potem w hotelu pytając czy je znalazłem. W kościele ktoś inny klepnął mnie po ramieniu i wyszeptał, że tu jest ta pani, która je znalazła. Wywołałem sporo zamieszania. Ale przynajmniej zaczęliśmy się rozpoznawać.

Wieczorem w błękitno-złotym kościele Świętej Marii udało się to wszystko pozbierać. Organy też były w dwukolorowe, tak jak ich ton płynący trochę z ziemi i trochę z nieba. Wycisząjacy.

09

Błękitno-złote Organy u Świętej Marii w Los Arcos

Cdn: Część XVI. Album Dnia 6.

Comments are closed.