KSIĘGA PIERWSZA. Część XXI. W słońcu

 

Dzień 9. Ventosa – Ciruena

 1

 

 Poranny e-mail, September 28, 2015:
„Ważne, żeby wody nie zabrakło na dwóch długich odcinkach, raz przez sześć kilometrów bez wioski i jakiejkowiek osady, a potem przez osiem. Mapa pokazuje, że nie ma tam po drodze żadnego źródełka. Mam litr w termosie i pół litra w plastikowej butelce. Powinno wystarczyć; słonecznie dziś od samego rana. Niby nie tak daleko do Compostela…Raptem cztery tygodnie.

 Cztery tygodnie. Dwadzieścia osiem dni marszu dzień w dzień. Tego obawiałem się najbardziej zanim wyruszyłem w te strony: przerażenia, że przede mną jeszcze taki kawał drogi. Tymczasem… obudziłem się w radosnym nastroju, że oto kolejny dziś dzień nastał, w którym będę szedł, szedł, szedł… Niczego więcej nie pragnąłem.

Kwadrans po ósmej wschodzące słońce zabarwiło świat na czerwono i szybciutka skracało cienie obu idących przede mną pań. Ja i mój cień przemknęliśmy miedzy nimi jak burza, ani ja ani on nie daliśmy się zwieźć, odpowiedzieliśmy tylko Buen camino. Paniom najwyraźniej się nie śpieszyło, a nam – bardzo. Rano nie czas na gadanie, nabijamy kilometry. Pierwsze trzy godziny dają mi, nawet w terenie górzystym, dwanaście kilometrów. Niezły rezultat jak na takiego młodzieńca. Warunek: idę równym tempem i nie reaguję na zaczepki pań. Około południa zwalniam tempo i w ciągu następnych trzech godzin zaliczam kolejne dziesięć. A dalej – różnie bywa: czasami gnam na złamanie karku, żeby zdążyć przed zmrokiem do jakiejkolwiek wioski. Wciąż jestem na początku pielgrzymki i nie wiem czego się mogę po sobie spodziewać. Według mojego dashboard przeszedłem już 200 km. Zobaczyłem na mapie, że odległość między Ventosa a Najere wynosi 12 kilometrów i że po drodze muszę się zameldować u Świętego Antoniego na jego szczycie (Alto de San Anton, 670 m n.p.m.) inaczej mówiąc zejść z Ventosa na poziom 500 m n.p.m. i wskrobać się w słoneczku  na 670. Warto, dla tych widoków wzgórz pokrytych winnicami i dla wijącej się pomiędzy nimi wydeptanej camino

02

Kwadrans po ósmej wschodzące słońce zabarwiło świat na czerwono i szybciutka skracało cienie obu idących przede mną pań.

Przedpołudniowe trzy godziny spędziłem w samotności. Nie o to chodzi, że na polnych drogach nikogo nie było. Byli. Czasami przeciskałem się przez zwarte grupy lub zwarte grupy bez żadnego szacunku dla starego pielgrzyma tratowały mnie. Śpieszyli się do najbliższego wiejskiego baru,  nie zawsze dostrzegając świat dookoła.

Jak choćby ten wielowymiarowy świat camino. Nie widzieli bo nie mogli widzieć. Niewiele trzeba, żeby zobaczyć obok siebie jeszcze czyjąś  obecność. Wystarczy chcieć.

Rozgladałem się za Moimi i jakoś nie mogłem ich dostrzec. Możliwe, że pozostali przy Złotym Ołtarzu w Ventosa (widziałem, że im się bardzo podobał). Albo zaspali.  Przydałoby się, żeby z rana pojawił się Ktoś kto pomógł by mi w rozważaniach. W porannych rozważaniach, które rozkręcają nastrój na cały dzień. A tu –  Nikogo obok, kto podziwiałby moją dzielność. Albo zakpił odrobinkę. Żeby pobudził.  Idący dziś wraz ze mną tłum wszystkich pielgrzymów odmawiał modlitwę w kompletnej ciszy. Dostrzec ich obecność na camino to żadna sztuka, gdyby wszyscy objawili się nagle na polnej drodze zabrakłoby miejsca. Tylu ich dookoła. Nawet ich słyszę.

Słońce wypalało na stokach resztki zieleni, a tam, gdzie już zebrano winogrona liście opadały niemal natychmiast, nie były już potrzebne. I trwała dziwna cisza. Przypomniałem sobie jesienne wypady do winnic Ontario albo do Brytyjskiej Kolumbii. Tam nie było ciszy, dominowała nadawana przez specjalnie zaprogramowane głośniki strzelanina. Brzmiała jak myśliwska obława a celem jej było…płoszenie ptaków. Na obszarach winnic prowincji Rioja nikt nie strzela nawet na niby – tu nie ma ptaków. Ani jednego. Zapewne odleciały i nie mają zamiaru powrócić. Coś im tutaj bardzo nie służy. Albo nie smakuje.

Słoneczny poranek zwykle radośnie pobudza wszelkie stworzenie, ale tu nie. Jest pięknie. I porażająco cicho. Żadnego ćwierkania.

Może stąd ta cisza? Wędrujący przez winnice pielgrzymi umilkli gdy zaginęło ptactwo. Chcą przemknąć po cichu. Opuszczając przedwczoraj Logrono wędrowałem przez miejski park  rozłożony nad jeziorem Pantano de la Grajera. Niewielkie jeziorko, na które w marszu nie zwróciłem uwagi, dzisiaj nagle wyświetliło się spośród wczorajszych obrazów. Odrobina trzcin na brzegu, równiutki deptak i sporo ludzi zapatrzonych w podpływające do brzegu trzy łabędzie i cztery kaczki. Cała ornitologia prowincji.  Sfotografowałem je. Tam gdzie mieszkam jest bardzo dużo jezior i ogromne ilości ptactwa. Nawet w pobliżu winnic.

03

Wszystkie ptaki prowincji Rioja

Najera osiągnąłem o 11:00 i byłem pewien, że ominę to miasteczko żwawym krokiem, aby we właściwym czasie rozejrzeć się za spaniem gdzieś dalej, bliżej celu.  Wielu pielgrzymów zamawia łóżko telefonicznie; moje rozwiązanie jest bardziej  komfortowe: zatrzymuję się tam gdzie mi się podoba, czyli tam gdzie nocleg czeka na m n i e. Mój święty logistyk czuwa.

A jednak nie przemknąłem przez miasteczko żwawym krokiem, wchodząc w jego uliczki wiedziałem, że jest tu coś czego nie wiem. Znowu Historia przez duże H.

 

El coro fue realizada entre los años 1493 y 1495

Chór w kościele należącym do Monastyru Santa Maria de la Real w Najere. Zdziwienie budzi dwupoziomowa konstrukcja pięknie rzeźbionych siedzeń przeznaczonych dla…pielgrzymów.

Tym czymś była przypominająca fortecę masywna budowla monastyru połączonego z kościołem, co w zamierzchłych czasach stanowiło fortecę. A ponadto było domem pielgrzyma. Urzędowała też wspomagająca finansowo pielgrzymów, komandoria Templariuszy –  z czegoś wszak musieli żyć wędrujący tędy pielgrzymi, musieli jeść, zapłacić za nocleg, uzupełniać ubiory, sandały, dawać jałmużnę i wypić dzban tutejszego wina, które, w tamtych czasach było równie jak dziś doskonałe. W komandorii Templariuszy uzupełniali swój portfel, co było oznaczone na sekretnym dokumencie, a rozliczone w rodzinnym majątku przekazanym Templariuszom pod opiekę na czas pielgrzymowania. A jeśli nie było majątku? Były dwa wyjścia: nie iść albo wędrować żyjąc  z jałmużny. Podobnie jest dzisiaj, nie wszyscy idą z zapasem gotówki. Ale wszyscy są mile widziani. W należących do kościołów  i monastyrów albergue  nie ma obowiązku zapłaty za nocleg. Za wino też nie, bo jest dodatkiem do obiadu. Spróbuję zamówić samo wino…

Zainteresowała mnie  konstrukcja chóru oraz spore przestrzenie monastyru, które mieściły pielgrzymów średniowiecznych oraz wszystkich następnych, ze mną włącznie. Wszyscy tędy idziemy od lat. Wielu zatrzymywało  się na dłużej niż jeden dzień. Nie mieli zegarków, a bilety na samolot dopiero od niedawna określają czas powrotu do domu. Pielgrzym wyruszający na camino de Compostela żegnał się z rodziną na rok, na dwa… I szedł. Od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka, ale zawsze pamiętał, żeby na noc skryć się pod dachem. Mimo głoszonej przez Templariuszy gwarancji bezpieczeństwa. W pobliżu hasali Maurowie. I pewnie bandy rabusiów okradających Maurów i chrześcijan. Albo zaczynała się kolejna wojna i trzeba było poczekać aż się skończy. Gdy udało się dotrzeć do ciekawego miejsca, jak Najera, w dodatku dobrze ufortyfikowanego, wojna mogła potrwać nawet trochę dłużej. Zgadnijcie co bym wolał doczłapawszy się tutaj, iść dalej czy posiedzieć w miłym towarzystwie.  Przez prawie dwieście lat (XI i XII wiek), choc z przerwami,  była stolicą królestwa Navarry.

Kościół, a przy nim dom pielgrzyma – albergue, stawały się domem.  Na długo jak trzeba było. Na czas jednej pieśni, na czas wyśpiewanej całej eucharystii. Ale przedtem trzeba się było jej nauczyć. A to trochę potrwało. Piętrowe siedzenia na chórze gromadziły jednorazowo pięćdziesięciu śpiewaków. Taka zapewne była nieustanna rotacja: jedni odchodzili, następni dochodzili i zaczynali naukę śpiewu. Śpiewu gregoriańskiego, gdy niskie głosy stawiają pytanie, wyższe odpowiadają. Wyśpiewywana liturgia, psalmy, fragmenty pisma świętego…

Na moje pytanie czy w pobliżu Najera nie wybuchła przypadkiem jakaś wojenka pani w drzwiach monastyru, pobierając jedno euro, postanowiła poprawić moją  wymowę:  nazwę miasta wymawia się na (akcent na a) na-hera. Na-hera. Nie mówi się rioja tylko rió-ha. Zaczynałem lubić hiszpański i żałowałem, że na razie nie będzie żadnej wojny.

Obie napotkane rano panie dogoniły mnie na placyku przyległym do Monastyru Santa Maria de la Real. Odpoczywałem w cieniu, popijałem piwko i odbierałem defiladę pielgrzymów. Większość siadała obok mnie pod ścianą Panteonu i niewielu dostojność tego miejsca wzruszała. W większości byli to młodzi ludzie, jeszcze nie zmęczeni, rozgrzani marszem i, jak na mój gust, trochę za bardzo rozbrykani. Niemcy, Amerykanie i Hiszpanie. Brylowali Amerykanie. Niemcy tylko wrzeszczeli. A Hiszpanie byli u siebie: gadali wszyscy naraz, ale o ton niżej od Niemców.  Siedziałem sobie odrobinę odseparowany od reszty i tam znalazły mnie obie sympatyczne pielgrzymki.

Zaczęło się, jak zwykle, od “Where are you from?”

Obie kanadyjskie dziewczyny miały dobrze rozbudowane uda i rozwinięte klatki piersiowe. Typowe kanadyjskie dziewczyny z prerii. Ćwiczą w hali, biegają, jeżdżą na rowerach, nurkują, służą w armii i w policji, gdzie są straszliwymi służbistkami. Nie ma ich w urzędach ani na uniwersytetach; tam królują Azjatki i Polki. Trochę przesadzam, ale niewiele. Te dwie wyglądały na twardzielców z wojsk powietrzno-desantowych. Wyrażały się krótko i jasno. Kupiły sobie każda po kanapce z frytkami i wodę, i zainteresowały się dziadkiem, który wyprzedził je o prawie godzinę.

Na wszelki wypadek odpowiadałem grzecznie, jasno, krótko i jak należy poprawnie.  Powiedziałem, że jestem ich rodakiem, umiem na pamięć hymn Kanady i jestem w wieku, w którym mężczyzna już nie zagraża młodym damom. Spodziewanego chichotu nie usłyszałem.  Znaczy powinienem był ugryźć się w język, a nie dowcipkować: nie każda z nich musiała być damą. No i chyba miałem racje, bo nagle jedna z nich ryknęła śmiechem i palnęła mnie otwartą dłonią w plecy, a druga jakby nie zrozumiała mojego dowcipu. Była nieco drobniejsza i dwie albo trzy odrobiny ładniejsza od specjalistki od rękoczynów.

Przypomniało mi się wydarzenie sprzed lat, gdy męską załogą odbijaliśmy od brzegu w pobliżu „Sielawy” w Mikołajkach (moje pokolenie żeglarzy dobrze pamięta, co oznaczało przycumowanie podczas rejsu w pobliżu restauracji „Sielawa”; młodszemu nie będę opowiadał, żeby nie gasić mitów o żeglarstwie w zamierzchłych czasach),  z zamiarem dotarcia przed zmierzchem na Czarcią Wyspę na Śniardwach. Podbiegły do nas dwie sympatyczne dziewczyny z gorącą prośbą, żebyśmy je „podwieźli” do Prawdowa, ponieważ od jutra zaczynają praktykę w stadninie dzikich koni. Jakże było odmówić skoro płynęliśmy w tamtą stronę, a ludziom w potrzebie należy pomagać. Dziewczyny zamustrowały na pokład i pożeglowaliśmy. Miałem opory przed powiększeniem załogi o dwie dziewczyny z tej prostej przyczyny, że po powrocie z rejsu trzeba zdać sprawozdanie, a moja żona nie wierzy w przyjaźń męsko-damską. Tym razem zgodziłem się i wcale nie zamierzałem zmieniać wersji sprawozdania ponieważ nasze załogantki były umiarkowanej urody, jedna z nich nawet zdecydowanie mniej niż umiarkowanej. Pomyślałem, że to będzie wystarczające wytłumaczenie. Nie było. Żeglarz nigdy nie powinien być pewien, że poradzi sobie ze wszystkimi rafami, na niektóre nie ma wytłumaczenia.

Przypomniało mi się to wydarzenie jako dygresja do sytuacji: dwie panie obok mnie, gadamy sobie, a ja od początku znajomości kokietuję. Znowu rafy…Już prawie dwa tygodnie w morzu.

– What about you?

No i komitywa! Następuje zwykła plątanina tematów, pytań i odpowiedzi, za chwilę wiedziałem, że z Saint Jean wyszły o dzień później niż ja, że dla nich to wyzwanie, bo Atlantic Way przeszły na trzy raty, ale tam nie ma nic ciekawego. Czy ja tam byłem? Nie, to dobrze, szkoda czasu. A co tutaj was urzekło, pytam. Jeszcze nie wiedzą. Pogoda jest super, tanie albergue, fajni ludzie. Jest super. Jak tak dalej pójdzie, w Compostela będą za dwa tygodnie. What? 40 kilometrów dziennie? To po-co-ście tutaj przyjechały?

To właśnie chciały wiedzieć ode mnie. Podczas gdy opychały się kanapkami i frytkami, opowiedziałem im co jest za tym murem, ile to wszystko ma lat, dlaczego właśnie tu i dlaczego trzeba to zobaczyć, żeby zrozumieć. Najwyraźniej zaimponował im ojcowski ton, bo słuchały.

 

 

05

                                                   Panteon Najera                                                                                                                         

 Najera szczyci się Królewskim Panteonem, szczęśliwie nie tkniętym przez burzliwe dzieje. Pokrywę każdej z grobowych skrzyń stanowi marmurowa postać pochowanego króla. Lub królowej. Panteon wkomponowany jest w jaskinię, którą u zarania dziejów królestwa Navarry, syn króla Sancho Wielkiego, książę Garcia odkrył podczas polowania. Znalazł tam figurke Matki Boskiej i siedzacego  przy niej sokola, który zaginął mu podczas polowania.  Stąd ten Monastyr Santa Maria de la Real, stąd – Panteon. I dwieście lat wspanialej historii Najera, dzisiaj skromnego miasteczka, o którym wiedzą już tylko pielgrzymi.

Słuchały. Starałem się im powiedzieć jak niepostrzeżenie camino staje się ideologią. Jakby  – wyznaniem. Użyłem słowa confession nie będąc pewnym skąd mi to przyszło do głowy. Ktoś mi podpowiadał. Kanapki z frytkami napawały nieopisanym szczęściem moje rodaczki. Zajadały i przyglądały mi się.

– I ty to wszystko pamiętasz? – spytała asystentka mojej ulubionej mistrzyni boksu.

Placyk przed monastyrem prędko opustoszał, moje rodaczki z jakiegoś tajemniczego powodu weszły do środka po dotyk historii, a tymczasem większość wędrowców zarzuciła plecaki i pognała dalej. Pielgrzymi też, wielu ich się uzbierało przez lata i wszyscy ruszaliśmy w stronę Compostela. Tamci i dzisiejsi.

Dalej nieustannie towarzyszyło nam słońce całe szczęśliwe, że nie przesłaniają go żadne chmury i może do woli napatrzeć się na pielgrzymów.  Na 6-kilometrowym odcinku do Azofra i dalej przez osiem kilometrów do Ciruena spotkałem trzy drzewa dające odrobinę cienia. Wszystkie były zajęte. Nie było gdzie odsapnąć i trochę to niepokoiło, ale ja też wygrałem swój los na loterii: oznaczony na mapie Canal de la Margen w istocie był strumykiem płynącym w betonowych korytach. Wypatrzyłem go z daleka i zanim ktokolwiek z pielgrzymów wpadł na ten sam pomysł, siadłem na pylonie mostku nad kanałem, zrzuciłem moje trzewiki i, dobrze już nasączone potem, skarpety po czym moje dzielne stopy nagrodziłem kąpielą. Ach, cóż za rozkosz! Woda była zimna i była skarbem.

Dochodziła piąta, nie planowałem już dalszych ośmiu kilometrów marszu do miasteczka Santo Domingo. Zaczynała  się pora dnia, a dokładnie  schyłek wieczoru pozostawiający akurat tyle światła, żeby znaleźć schronienie na noc. Wszedłem na płaskowyż, na którym przecięły się trasa camino z asfaltową droga, spotkałem tam dwa drogowskazy, jeden informujący, że drogą wiodącą w prawo dotrzeć można do  Santo Domingo, a drugi, że ta nieciekawa wioska do której wszedłem nazywa się Ciruena. Sympatyczny starszy pan zaprowadził mnie po opłotkach do schowanego za wsią  albergue, które okazało się bardzo gościnne, czekał tam na mnie pokój z dwoma łóżkami i własną łazienką. Dwadzieścia łóżek w dwóch salach obok były zajęte. A tu – ktoś zamówił, nie dotarłpobliżu czuwał mój święty Franciszek. Albergue było nowe, gospodarze sympatyczni, i zapowiedź wspólnego obiadu o siódmej dawała poczucie  szczęścia.

Na chwilę, kiedy po kąpieli i rozwieszeniu popranych ciuszków doszedłem do swojego łóżka powaliły mnie dreszcze, na które nie pomogło ubranie wszystkich ciuchów z plecaka, koszul, bluz i co tam jeszcze miałem. Nie pomogły również dwa pledy – trząsłem się z zimna z rozpaczą patrząc na zegar. Zbliżała się siódma, docierały do mnie zapachy z kuchni, a ja walczyłem z wibracją, od której o mało nie powypadały mi zęby. Zmęczenie i przegrzanie. Gdyby nie te obiadowe zapachy pewnie rozsypałbym się w drobny pył. Wraz z pierwszym talerzem (przesmaczne spaghetti) wszystko minęło. Ufff. Przy rodzinnym stole zasiadło nas siedemnaście osób. Na przeciw dwie panie, Australijki. Po prawej nieustannie obsługujący komórkę i zagłuszający nasze rozmowy Francuz. Po mojej lewej stronie Robert z Nowej Szkocji, emerytowany nauczyciel matematyki. Wszyscy zmęczeni i radośni.  Na stole wylądowały butelki z białym i czerwonym winem i półmiski ze spaghetti, tak smaczne jak we Włoszech. Dobrze jest mieć takie rodzinne zdjęcie. Camino stawało się domem.

06

Wieczorem, kiedy odsapniesz, kiedy zrzucisz z siebie kurz polnych dróg, kiedy uwierzysz, że łydki ci nie odpadną, wtedy z nadzieją, że jutro wyruszysz znowu zasiadasz z pielgrzymami do obiadu w kolejnej albergue i wydaje się, że to nic prostszego…

 

Dcn. Część XXII. Album Dnia 9.

Comments are closed.