Groźbę długiego świątecznego przemówienia, do którego upoważnia mnie wiek i fakt, że jestem panem domu, zrekompensowałem tuż przed Wielkanocnym śniadaniem innym, niż dotychczas, ustawieniem stolika ze święconką: piętnaście talerzyków i każdemu po równo, za wyłączeniem tych dwóch niewiast, co zdarzyć się może w każdej porządnej rodzinie, mianowicie – dwóch jaroszek: im nie położyłem plasterków kiełbasy, na czym skorzystali moi wnukowie. Tym zawsze mało! Zaprosiłem do tego stołu rodzinkę.
Było inaczej niż dotychczas.
Z Bożonarodzeniowym opłatkiem sprawa jest prosta: jest w plastrach i można się nim przełamywać. A jak przełamywać się jajkiem, tego nie wie nikt. Albo – jak podzielić sprawiedliwie dwa jajka na równe piętnaście części? Biorąc na siebie te wszystkie problemy, jednak udało mi się je rozwiązać. Chyba im się to podobało, a potem, kiedy zacząłem mowić – słuchali.
Mówiłem, że człowiek nie powienien być sam. W żadnej z trudnych czy radosnych spraw. W jakichkolwiek sprawach. I jest szansa, że tak może być zawsze. Jeżeli jest Ktoś, Kto za nas oddał życie, to jest oczywiste, że gotów jest zawsze nam pomagać. Tymbardziej, że Jest, że Zmartwychwstał i chce iść zawsze obok nas. Nawet nie trzeba się specjalnie o to starać. Tylko trzeba Go zaprosić.