W KOSZARACH

Rok 1946

Tato 1946

Lato, chyba lipiec. Można powiedzieć, że nazajutrz po wojnie. Chociaż nie zupełnie. Ja się z tej wojny dopiero wylizałem, a mój ojciec właśnie z niej powrócił, ale tylko po to, żeby zabrać nas z tej wypalonej przez Ukraińców okolicy i wywieźć na Ziemie Odzyskane. Niewiele z tego pamiętam, dopiero zacząłem chodzić i kumałem tez bardzo mało. Wiem to, co mi opowiedzieli.
Urodziłem się w lutym 45 roku. A ostatni raz spalili nas w marcu, matka cudem uratowała nas oboje, siostrę i mnie, z pożaru i pośród świstu kul przedostała sie przez rzekę Huczwę do ukraińskiej wioski, gdzie w murowanej szkole gromadzili się ci, którym udało się przeżyć. Bez znaczenia: Polacy czy Ukraińcy, bo tamtym też już się pomieszało i strzelali gdzie popadnie. Bandyci odeszli, nadeszły hordy szczurów, tak samo bezlitosnych. No i mialem pecha. Poharatały mi twarz tak, że nie można już było nic na niej rozpoznać. Z objawami tężca i właściwie w stanie beznadziejnym znalazłem się nazajutrz w szpitalu armii sowieckiej, doniesiony tam w zawiniątku przez biedną moją mamę. Był tam lekarz, który wbrew zaleceniom, aby leczyć penicyliną tylko żołnierzy czerwonej armii, użył ją. I kazał przyjść za dwa dni – jeśli dzieciak przeżyje. A ja wyraźnie miałem ochotę żyć, mimo, że 1952bolało pewnie straszliwie, na pewno bardziej niż teraz, kiedy przed dwoma miesiącami fiknąłem z tego dachu. Uratował mnie, ale kiedy tężec minął i rączki i nóżki sie „odkurczyły”, na ich styku z brzuszkiem nie było skóry. Chyba bardzo bolało.

W rok później, na zgliszczach domu, który przed wojna był całkiem niezły, wracającego z wojny witały resztki rodziny, w tym my we troje: mama, siostra i ja. Ojciec przyjechał wojskowym samochodem, który wypożyczli mu z pobliskich koszar, był w mundurze i na pewno nie ucieszył się widokiem domu. Był wściekły i bezsilny. Nie dał się namówić na chociażby jeden dzień pobytu pośród tego zniszczenia. Wolał swoje wojsko, gdzie niczego nie musiał odbudowywać i był wśród swoich kolegów frontowych. Zapakował nas do samochodu, a potem jeszcze przez dwa dni jechaliśmy pociągiem przez całą Polskę do naszego nowego domu, którym przez kilka lat były koszary. Miasta były pełne z wolna uprzątanych gruzów.

Rok 1962

Szesnaście lat póżniej, już jako reporter harcerskiego tygodnika „Na przełaj” wyruszałem w tamte rodzinne tereny, z zamiarem napisania historycznego reportażu. Miało być o tej nieszczęsnej wojnie na pograniczu. W bibliotece Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu trafiłem na „Zeszyty Historyczne Wojska Polskiego”, a w nich – to był zaskakujacy przypadek – na relację rosyjskiego lekarza o tym, jak przy pomocy penicyliny uratował życie wielu ludzi, cywilów i żołnierzy. Szczepionki penicyliny dotarły do armii czerwonej ze Stanów w roku 1943 i skutki jej stosowania na froncie były rewelacyjne, tysiące uratowanych żołnierzy. Ale nie tylko. Opisał w swojej relacji wydarzenie, jakie mialo miejsce wiosną 1945 roku na wschodzie Polski, w jakimś (nie pamiętał nazwy) niewielkim miesteczku. „Jednego dnia do szpitala kobiecina przyniosła zawiniątko z kłębuszkiem jeszcze żywego dziecka, pogryzionego przez szczury. Dziecko już miało tężec…” Pisał, że penicylina okazała się skuteczna.
Szukałem go listami. Poprzez sowiecką ambasadę, poprzez prasę sowiecką, w którą w latach sześćdziesiątych intensywnie nas zaopatrywano. Po kilku miesiącach dostałem list od matki lekarza. Pisała, że jej syn, lekarz, tenże sam, o którego pytam, nie żyje. Pisała, że spotkało go wielkie nieszczęście, ale ona nie chce o tym pisać. Ważne, pisała, że ktoś w Polsce o nim pamięta.

Czytaj dalej »

Comments are closed.