ŻEGLARSKIE WSPOMNIENIE

web pickwick

Pickwick przy Sandy Cay

Wciąż przytłoczony ilością wolnego czasu każdego poranka tworzę listę spraw ważnych, które tego dnia powinienem wykonać. Zwykle są to prace biurkowe: korespondencje, programowanie Fundacji Wagnera,  kontynuacja reportażu z Ziemi Świętej, blog. Do prac biurkowych dochodzą jeszcze ćwiczenia mojego biodra, które wydaje się być coraz sprawniejsze, a czas wolny, wygospodarowany z trudem  posród wielu spraw wypełniam czytaniem. I tu mam też sporo do popisu. Mam swoich współczesnych autorów, ktorych „połykam” ogromne ilości (2 – 3 książki na tydzień), ale ciągnie mnie również do książek już kiedyś przeczytanych, albo odłożonych przed laty z braku czasu… Do nich powracam. Tak trafiła mi się, połknięta w trzy dni, książka mojego przyjaciela, Andrzeja Radomińskiego, o czym jeszcze opowiem, a od wczoraj czytam chyba po raz drugi, albo trzeci wydaną w Polsce w 1970 roku znakomitą relację z rejsu dookoła świata Francisa Chichestera, słynnego w latach sześćdziesiątych  angielskiego żeglarza, który dokonał tego czynu samotnie na 50-stopowym keczu. Książka jest porywająca, ale takich jest wiele. Coś mnie zatrzymało już na pierwszych stronach. Rysunek jachtu. Rozmieszczenie wnętrza, poklad,  układ żagli – wydały mi się znajome. Jacht nazywał się „Gipsy Moth IV”, nigdy go nie spotkałem, a mimo to odniosłem wrażenie, że go znam. Zacząłem szperać po książce i… znalazłem. „Gipsy Moth IV” zbudowała firma Camper & Nicholson. Ja pływałem na jachcie tej firmy, też keczu, nieco mniejszym, bo 44-stopowym, ale wnętrze i pokład były takie same, jak tu na rysunkach.

*   *   *

Pierwszy telefon z życzeniami 1 stycznia 2011 roku zaczynał się od słów: „W tym roku zrealizujesz swoje marzenie. Mamy 44-stopowy kecz, możesz planowć rejs jaki chcesz i kiedy chcesz. Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.”  Dzwonił mój przyjaciel z Nowego Brunszwiku, marynarz, znakomity żeglarz, który rozpoczął emeryturę od sprzedaży domu w Ontario i kupna takiego samego, lecz o połowę tańszego, zlokalizowanego na brzegu oceanu. Wywędrował tam z żoną i teraz czekają na wizyty przyjaciół i rodziny. Zdjęcia, jakie stamtąd przysyłali, były obłędne: las, zatoczka, do najbliższych sąsiadów pół kilometra. Ale wróćmy do „naszego” kecza. Na imię miał Pickwick, pochodził z Nowego Jorku, ale aktualnie kotwiczył na Florydzie.

„To kiedy?” – padło oczywiste pytanie.

 

Załogę zmontowałem na początku lutego. Jej skład gwarantował, że będzie ciekawie, wszyscy z żeglarskim doświadczeniem,  napaleni na rejs, ale dysponujacy niewielką ilością wolnego czasu. Każdy z nich to kolejna barwna opowieść, na pewno warto abym ją kontynuował, ale dziś nie o to mi chodzi.

Miał to byś ośmiodniowy rejs, ostre żeglowanie z Fort Lauderdale na Archipelag Bahamas i z powrotem. Celem głównym rejsu miała być niewielka wysepka położona około dwudziestu mil na wschód od Nassau, Sandy Cay, na której przed szesnastu laty zalożono Karaibską Republikę Żeglarską.  Odległość spora jak na te osiem dni, ale przy sprzyjających wiatrach mieliśmy szansę na realizację planu. W załodze był prezydent Republiki.

 

Pickwick stał przytulony do wiekszego, 50-stopowego jachtu w zatoczce watercostal  w Fort Lauderdale, na obu jachtach „wartę” sprawowali dwaj nasi przyjaciele, jednym z nich był autor noworocznego telefonu. Obaj byli zatrudnieni przez właściciela tych jachtów, któremu nie chciało się żeglować, ale dwa jachty miał. Los czasami dzieli nierówno.

 

Na zewnątrz Pickwick zrobił na mnie znakomite wrażenie, dopóki nie wszedłem na drewniany pokład pokryty listwami tikowego drewna, trzymającymi się pokładu resztkami sił. Wewnątrz było jeszcze lepiej. Moim dwóm kolegom zabrakło czasu i determinacji, żeby chociaż posprzątać po kilku upojnych wieczorach, które spędzili w kabinie, ale zapewnili, że zaraz posprzątają. Wewnątrz nic nie leżało na swoim miejscu, sporo było śladów różnego  typu napraw, które obaj pracowicie zaczynali, zapewnili mnie jednak, że z silnikiem  jest wszystko w porządku, że żagle wymagają jeszcze kilku drobnych napraw, a liny z grubsza sprawdzili i też są, chyba wszystkie. Nie pozostało nic innego, jak pozwolić im przywitać nas serdecznie (na co byli obficie przygotowani) i zabrać się do roboty. Wypływaliśmy nazajutrz wczesnym popołudniem.

Młody energiczny chłopak z Krakowa, od pewnego czasu działający w Nowym Jorku, stał się właścicielem obu jachtów przypadkiem. Wygrał je w karty. Najpierw Pickwicka, potem ten drugi. Nasz kecz tkwił przez lata w jakiejś nowojorskiej marinie. Kiedy moi dwaj przyjaciele, na zlecenie właściciela,  dotarli do niego, wewnątrz mieszkały szczury, a podłogę zakrywała śmierdząca woda na co najmnie stopę. Dzisiejszy stan jachtu należalo uznać za sukces.

Motor spisywał się znakomicie, prędko po wyjściu w morze zaczęliśmy stawiać żagle. Znaliśmy się na tym, liny przygotowaliśmy wcześniej selekcjonując je pośród plątaniny najróżniejszych rodzajów, grubości i długości. Jakoś się udało pokompletować szoty, a fały, których nikt od lat z masztów nie zdejmował, budziły zaufanie. Żagle wyjechały na maszty bez większych problemów, a kiedy zostały odpowiednio strymowane, trzeba było wziąć nożyczki i poobcinać  w dolnych brytach wiszące strzępy. Mimo to trzymały się nieźle i podczas rejsu nie zawiodły.

Pickwick jakby przez wdzięczność, że ktoś go ruszył, okazał się pod żaglami jachtem znakomicie wyważonym,  a dzięki dwum masztom, a więc i dwóm dużym żaglom, grotowi i bezanowi, przez 48 mil dzielące Florydę od Bimini Islands, szedł jak burza i bez przykrego rozkołysu, który na tym akwenie wywołują północno-zachodni wiatr i silny przeciwny do wiatru prąd golfsztromu. Pośród moich kilku już przejść  z Florydy na Bahamas, ten był najprzyjemniejszy i najszybszy. W miejsce mojej pierwotnej niechęci do jachtu  pojawiało sie zupełnie inne uczucie. Zacząłem go lubić. Zaczął mnie fascynować. Zacząłem o nim marzyć…

O drugiej w nocy rzuciliśmy kotwicę w pobliżu kanału wprowadzającego na pierwszą z wysp, Bimini, gdzie nie wchodzi się w nocy, bo i za dnia trudno. Tam trzeba zameldować jacht w biurze emigracyjnym i można gnać dalej.  Krótka narada nad mapą, wybór trasy i – w drogę. Pickwick nie zawiódł. Po kilkunastu godzinach wpływaliśmy pomiędzy wyspy Prudential i Paradise. Tam jeden dzień wystarczył, żeby odwiedzić  podwodne akwarium i wieczorem skosztować najlepszą na Karaibach,  sporządzaną na naszych oczach z wielkich małż, concha salad.

Potem dotarliśmy na prześliczną wysepkę Sandy. Odbyliśmy tam rytualną uroczystość przyjęcia do Karaibskiej Republiki Żeglarskiej nowych obywateli. Dalej – pożeglowaliśmy na północ, żeby choć  trochę tych Bahamas odwiedzić i ósmego dnia, zgodnie z planem zakończyć rejs na Florydzie. Przekazałem Pickwicka  w Fort Lauderdale ludziom, od ktorych go wziąłem. Czułem, że nie chciał tam wracać. Był szczęśliwy pod żaglami.

Jacht spisał się znakomicie. Moje marzenie i noworoczne  życzenie,  aby poprowadzić  taki rejs, zrealizowało się. Ale trzeba było się rozstać.  W tym krotkim rejsie obaj z Pickwickiem przypadliśmy sobie do gustu. To było jak milość od pierwszego wejrzenia i nagle żal rozstania. Wydawało mi sie,że patrzy za mną gdy odpływaliśmy motorówką do brzegu, jakby miał nadzieję, że zawrócę i zabiore go stąd.

Śnił mi się potem po nocach. Układałem plan jak go odkupić. Potem wyremontować.  Byłby zadbany i wycackany jak rodzinny dom.

To było w lutym. W kilka miesiecy pózniej listownie poprosił mnie o kontakt management mariny Titusville, położonej  jakieś dwieście mil na północ od Fort Lauderdale. Zadzwoniłem tam. Według ich informacji, którą otrzymali w emigration, byłem tym kapitanem, który jacht przyprowadził do Stanów Zjednoczonych. Wiedzieli, że rejs zakończyłem w Fort Lauderdale. Tymczasem ktoś przeprowadził  stamtąd Pickwicka do Titusville i pozostawił, nie zgłaszając do mariny. Na podstawie nazwy nie można było ustalić kto jest jego właścicielem.  Pickwick został  porzucony w pobliżu wejścia do mariny. Wyobraziłem go sobie jak samotny  kołysze się tam na kotwicy w ten najgorszy  burzowy czas, w dzień i w nocy sam, czasem w huraganie.

Prosili o kontakt, bo szukali własciciela, żeby go zawiadomić, że Pickwick zatonął.

Bookmark the permalink.

Comments are closed.