POWRÓT DO DOMU

Powitanie z balonami po powrocie ze szpitalaPrzywitanie było nie aż tak huczne jak pożegnanie. Wtedy, jak pamiętacie uroczystość odbyła się w asyście kompanii honorowych policji i straży pożarnej oraz innych służb mundurowych, potraktowałem je wówczas omyłkowo jako straż graniczną z lotniska. Powrót odbył się znacznie skromniej, witała jedynie wiernie czekająca żona i baloniki „Welcome”. Dobre i to. Ucieszyłem się, że Miluszka nie była akurat na zakupach.
Jeszcze ktoś witał: Chico. Eksplozja radości!  A całością deliverki zawiadywał Arek. Sami swoi. Był szampan. Wszak to moje urodziny. Szęśćdziesiąte ósme.  Jak pamiętacie, zacząłem je celebrować siedemnaście dni temu. I trochę przesadziłem.
Przepraszam. Wiem, że martwiliście się o mnie. Wiedzieliście, że to się mogło skończyć… różnie. Wcale nie aż tak wesoło…

O rany, ale się zrobiło ponuro. Teraz wszyscy razem ze mną powinni się martwić co to się jeszcze mogło stać.
Od początku, od pierwszego dnia, gdy już zakwaterowano mnie na dobre na ortopedii, drzwi na nasz oddział nie zamykały się. Wszyscy przyszli. I chór (www.quovadischoir.com), i żeglarze (Yacht Club of Poland) i kumple, potem Miluszka, współpracownicy,  i, oczywiście,  moje wszystkie wnusie, w międzyczasie Miluszka,  wszyscy wnukowie, córeczki, syn,  zięciowie, czasami Miluszka i kto tam jeszcze. Kupami i w pojedynkę, jak im pasowało. I wszyscy, ale to wszyscy czymś byli najwyraźniej ubawieni. Nikt sie nie martwił.

Zobaczyli mnie w szpitalnym uniformie,  kroplówką przymocowanego do łóżka, pewnie wciąż jeszcze w szoku, słowem – z wielkim trudem powstrzymywali się od śmiechu. Patrzcie, patrzcie, taki zawsze chojrak, zawsze w akcji, zawsze pewny siebie, że szpital – to nie dla mnie, że coś tam można połamać – nigdy nic nie złamałem i nie mam zamiaru. Tak było? Zawsze wszystkich pouczał, a to uważaj, a to myśl o tym co robisz… I co teraz, kolego? Szpitalny ubiór, jaki tam zreszta ubiór, kawałek zawiązywanej na pętelki szmatki osłaniającej przód, ale pozostawiającej odkryty tyłek. Szpitalne jedzenie (ciekawe, czy grymasi jak u mnie, myślała nie bez przekąsu Miluszka,cała szczęśliwa, że przez jakiś czas nie będzie musiała gotować koniecznie wspaniałych obiadów). Zastrzyki, siusianie do specjalnej butelki (siostra może nauczyć!), nie mówiąc o innych sprawach. No i co? Smutno? Gdyby nie to moje złamane i wciąż bolące żebro ze śmiechu bym teraz konał, przypominając sobie jak głupio wtedy musiałem wyglądać. Bezradny niemowlak.
Biedni moi ukochani odwiedzający,  dziś rozumiem doskonale z jakim trudem powstrzymywaliście się od śmiechu. Minę miałem pewnie tak durną jak tylko może mieć szpeniol gdy zwalą go z postumentu.

O coś w tym wydarzeniu chodziło…
*   *   *
Jestem w domu. Troche uziemniony, bo specjalny chodzik do spacerów na zewnątrz dostarczą dopiero za trzy dni. A trener zacznie ładować siłę i sprawność w moje mięśnie też jakoś tak. W dodatku na drugi dzień po moim powrocie przyszła pierwsza tej zimy, ale za to całodobowa śnieżyca i gdybym teraz wyszedł to jedynie po to, żeby poturlać się po śniegu. Pod warunkiem, że ktoś by mnie położył, a potem pomógł wstać.
Aż do 18 marca nie siądę za kierownicą. Będę wożony. A więc tylko wtedy, gdy na prawdę będę musiał gdzieś dotrzeć osobiście. Tymczasem wszyscy moi klienci, księgowy, prawnik, współpracownicy, koledzy w klubach żeglarskich, słowem – wszyscy, z kim mam jakiekolwiek interesy, doskonale rozumieją sytuację, wszystko załatwiamy telefonicznie. Póki co.
Nagle dociera do mnie, że mam mnóstwo wolnego czasu. Rzecz u mnie absolutnie nowa.
I niepojęta… Nigdy w życiu to mi się nie zdarzyło.

TAM JUŻ MNIE NIE MA

Puste lozko szpitalneSpędzilem tam siedemnaście dni i nocy. Pozostawiłem puste łóżko i wolny pokoik dla następnego entuzjasty przestworzy. Lekarz, który mnie prowadził, piędziesięcioparoletni  dr Senny, zaprosił mnie na oglądanie w jego komputerze zdjęć, jakich nigdy przedtem nie miałem okazji zobaczyć. Druga taka okazja trafi mi się pewnie  kiedyś po latach, gdy jako duszek wpadnę na ziemię pooglądać doczesne szczątki.

Mój szkielet. Przed siedemnastu dniami  i – wczoraj. Na zdjęciach widać różnicę. W jednym miejscu: na prawej stronie miednicy. Otwarcie w kształcie litery V, głębokie na cztery cale, następnie kreseczka w dół, aż do samej podstawy biodrowej łopaty. Tak było dwa tygodnie temu. I kompletnie wszystko posklejane, bez śladów – to stan aktualny. Dwa tygodnie i chłop się posklejał.

„Ale, uważaj, ty chłopie, powiedział pan doktor, to wszystko jest bardzo delikatne. Musi się samo umocnić. Nie wolo ci stąpać na prawą nogę, aż ci pozwolę. Spotkamy się 18 marca.”

Bagatela: 45 dni. Przede mną siedem tygodni inwalidztwa. Kuśtykania. Do tego dochodzi złamane prawe dolne żebro, to z niego płyną bolesne bodźce przypominające, ża mam obchodzić się ze sobą jak z jajkiem.
Jeszcze coś mi tam powiedzieli.  Aha, że od teraz… każde działanie ma poprzedzić chwila zastanowienia.

Pan Zbyszek ma wbić sobie do głowy pewna oczywistą prawdę. Siedemdziesiątka tuż!

Jeszcze tylko parę wiosen, Jeszcze parę przygód z losem

Siedemnaście dni i siedemnaście nocy w szpitalu. Siedemnaście powtórek. O szóstej rano pani z laboratorium pobiera krew. Po jej wyjsciu drzemię jeszcze troszkę i słucham głosów korytarza. Vis a vis mojego pokoju na rozleglym holu podzielonym na sektory z biurkami i komputerami, miały swoje miejsca pracy panie, które tym wszystkim zarządzały. Przez cały Boży dzień wpatrywały się w ekran i stukały paluszkami w keyboard rejestrując wszystkie informacje o pacjencie.  Na chwilę przysiadywały tam pielęgniarki, którym bezpośrednio podlegali tacy tam różni polamańcy, jak ja. Zaczynały pracę o siódmej trzydzieści i przez dwanaście godzin tuptały pomiędzy kilku salami.

Oddział rehabilitacji dzielił się na dwie grupy: młodzieżową, do której ja należałem i grupę starszaków, z którymi było nieco więcej kłopotów. Starsi zdążyli więcej w życiu narozrabiać i teraz wyłażą skutki. Przez dwanaście zegarowych godzin, dziennych lub nocnych, grupa podlegała jednej siostrze. O siódmej trzydzieści rano do siódmej trzydzieści wieczorem. I nocna zmiana. Też dwunastogodzinna.

Dzień dobry, dzień dobry. Pobadamy!  Pomagała podnieść się, porządkowała poduszki, podjeżdżała z wózkiem pełnym aparatury i następowało rutynowe badanie.
Temperatura. Codziennie od 36.5 do 36.9.
Puls. Codziennie 78 do 85.
Ciśnienie krwi. Codziennie 119/68 az do 131/75.
Wydolność oddechowa. Codziennie 98.
Prosze poruszyć stopami. Doskonale.
Prosze poruszyć dłońmi. Bezproblemu.
Coś boli? Nic nie boli.
Co ja tu właściwie robię – pytam siostrę codziennie. Ja też nie wiem – dopowiada ubawiona i zwija swoje słuchawki. “Niebawem wrócę, pomogę panu się umyć.”
To niebawem trwało nigdy nie wiadomo jak długo. Wystarczyło, że w następnym pokoju ze wszystkim było nie tak.

Zmieniały się. Wszystkie były miłe, uśmiechnięte, staranne. Ale dwie posród nich wyróżniało coś, czego na początku nie umiałem sprecyzować. Właściwie różniło je wszystko. Wiek, kolor skóry, styl. Angela, mocno zbudowana czarnoskóra pielęgniarka, na pozór twarda, wręcz kategoryczna ale już po chwili rozmowy wyłaziło z niej współczucie i ogromna chęć pomocy, ulżenia. A druga, serdeczna i opiekuńcza siostra Renata, Polka. Obie niezwykle sprawne,  zwykle szybko uporały się z podstawowymi badaniami aby potem poświęcać nam więcej czasu. Myły i maściami chroniły mi plecy przed odleżynami. Pomagały, gdy w stresie nie mogłem sobie poradzić z koniecznymi czynnościami, a wstawać z łóżka jeszcze nie umiałem. Były zawsze blisko. Pomagały funkcjonować w szpitalu.

Wszystkie inne też się starały, pomagały z uśmiechem i wszystko robiły prawidłowo. Ale ten detal, który obie siostry wyróżniał sposród pozostałych, jest nie do opisania w języku męskim. Może obrazowo. Gdy szykuję z moimi zięciami lub wnukami stół na całą rodzinkę, układamy, zgodnie z poleceniem, obrus. Robimy to starannie, obrus już leży równiutko zwisając z każdej strony stołu. Ale coś jest nie tak. Wołamy Miluszkę. Ona przejeżdża ręka po tym obrusie, jakby go głaskala, i już jest nie tylko dobrze, ale i…cieplej.
Mężczyzna jest bezradny układając obrus na stole. Ale jeszcze bardziej  bezradny – w szpitalu. I źle mu z tą bezradnością, wstyd mu, że już nie jest tak silny, jak był. I że w ogóle już nie może na siebie liczyć. Wtedy trzeba tak mu pomóc, żeby uwierzył, że wracają mu siły i coraz wiecej może. I że już nie jest słaby. Wydaje mu się, że potrzebuje już tylko odrobiny pomocy. Potrzebny jest wówczas ktoś, kto dogłaska ten obrus.

One to doskonale robiły, te dwie siostry, Angela i Renata.