KSIĘGA PIERWSZA. Część XI. Niełatwe spotkania

Dzień 4. Pamplona – Puente la Reina

Czwarty dzień. Wieczorem światła gasną w sypialniach albergue o dziesiątej trzydzieści, włączają się, gdy już wielu pielgrzymów jest w drodze, o siódmej trzydzieści rano. Tak jest wszędzie, na całej trasie.  Po ciemku zwijam śpiwór i wciskam go do pokrowca. Przećwiczyłem wieczorem. W ciemności zakładam skarpety i pakuję plecak. Pomagam sobie światłem iPhona. Sprawdzam czy czegoś nie pozostawiłem i z całym swoim majątkiem wychodzę na korytarz.

Odnajduję swoje buty pośród wielu i niebawem jestem gotowy. Jakiś człowiek ciężko sapie pochylony nad butami, które albo zamieniły się stronami, albo nie były jego. Zakładał, zdejmował, poprawiał skarpety i każda z tych czynności najwyraźniej go męczyła. Zaproponowałem pomoc, ale całą swoją postawą i niezgrabnymi ruchami dawał do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnej ingerencji. – May I help you? – zapytałem raz, po chwili jeszcze raz.

Może nie usłyszał. Może nie zrozumiał. W plecaku podopinałem wszystkie paski, przez ramię przerzuciłem podręczną torbę, potem plecak i kapelusz i wciąż czekałem, aż się odezwie. Poradził sobie sam. Podniósł się znad tych swoich upartych butów i spodziewałem się zobaczyć twarz człowieka bezradnego, tymczasem  wyprostowany wygladał na pewnego siebie.

– Its’s all right, powiedział. Nie potrzebował pomocy. A tym bardziej – współczucia.

Na dworze była  jeszcze czarna noc, chłodno ale rześko.

Pobliska kafejka oczekiwała na pielgrzymów z kawą i ze świeżymi rogalikami.  Przez szybę widziałem jak ten człowiek przeszedł obok, nawet nie zerkając w stronę kawiarenki. Szedł dość szybko, krokiem prawie defiladowym. Oba kijki niósł w prawej dłoni, jakby nie były mu potrzebne.

 

Wychodziłem z Pamplony pośród wysokich domów, przez skrzyżowania ulic ze światłami, potem przez łagodnie wznoszący się park.  Dopiero za rzeką Sadar znalazłem się poza miastem. Tam już było czym oddychać; duszę się w mieście, a na camino – tym bardziej.  Jeszcze dwa kilometry marszu po asfaltowej drodze i dopiero za Cizur Menor żółte strzałki skierowały camino w drogę polną, wiodącą na szczyt Alto del Perdon (790 m n.p.m.). Ale wcześniej idąc w górę przez siedem kilometrów miałem dotrzeć do  miejscowości o przeuroczej nazwie Zariquiegui. Dwie godziny sam na sam z camino.

Oczekiwałem, że ten dzień przyniesie coś niezwykłego, ale było to tylko uczucie oczekiwania, jakie miało mi towarzyszyć już codziennie. Z tyłu dobiegały mnie odgłosy camino, rozmowy, albo rytm szybkich kroków i ktoś wyprzedzał mnie z krótkim pozdrowieniem: „Buen camino”. Za chwilę ja kogoś wyprzedzałem. Ruch był spory. W większości samotni i, jak ja, raczej nieskorzy do rozmowy. Każdy szedł swoim camino. A ja najwyraźniej na kogoś czekałem.

01

                                              Jesienne pola Navarry o świcie, w dali widoczni pielgrzymi

Ta obecność przy mnie kogoś jeszcze wypełniła oczekiwanie. Szedłem sobie sam, ktoś jeszcze był przy mnie i… rozmawialiśmy. To nie była modlitwa. To była rozmowa. Tym kimś też byłem ja. Chyba taki sam, dokładnie go nie widziałem, ale to akurat nie miało znaczenia. Ważne było to, o czym mówiliśmy i to, że spotkanie obu nas bardzo ucieszyło. Z powodu camino obaj byliśmy z siebie dumni i pewni siebie. Inne sprawy, nie wszystkie, ale wiele z nich, wymagały oceny. Jakie sprawy? Jeżeli zaczynam się sobie przyglądać i mam na to czas to znaczy, że w zakamarkach mojego serca tkwią jakieś problemy. Właśnie był czas, najbliższe trzydzieści dni, aby o nich pogadać. Jeśli na prawdę zechcę.

A może jednak powrócić do wcześniejszych wątków: camino z historią i dniem dzisiejszym? I nie poruszać żadnych spraw, które gdzieś tam zaległy, przykrył je kurz i wszyscy o nich zapomnieli.  Bezpieczniejsze i nie burzą myśli.  Ale stało się. Wspinam się mozolnie pod górę, sapię, a w myślach  jawią mi się wydarzenia sprzed paru lat, o których wolałem nie myśleć. Jak chociażby ta historia z Michaelem.

Odnalezienie go zabrało mi dużo czasu. Wiedziałem, że istnieje, że z jakiegoś powodu przed trzydziestu laty zerwał wszelkie  kontakty z rodziną, zaszył się gdzieś i wcale mu nie zależało na tym, żeby cokolwiek naprawiać. W 1992 roku pojawił się na pogrzebie ojca i natychmiast po ceremonii zniknął. Postać jego ojca, Wielkiego Polskiego Żeglarza, była tematem biografii, nad którą pracowałem. Poznałem jego żonę i córkę, brakowało mi rozmowy z synem. Drogę poszukiwań, wartą osobnej opowieści, uwieńczył sukces. Pewnego słonecznego, karaibskiego dnia spotkaliśmy się na brzegu Fajardo Bay na Puerto Rico; ja szczęśliwy, że wreszcie go odnalazłem; on – również ucieszony tym spotkaniem. Rozbawiła go opowieść o moich  poszukiwaniach, twierdził, że wcale się nie ukrywał. Tylko po swojemu żył.  Przegadaliśmy cały dzień. Potem odwiedzałem go w drodze na Brytyjskie Wyspy Dziewicze, gdzie miał się odbyć wielki zlot żeglarski upamiętniający jego ojca. Wykluwała się przyjaźń z synem człowieka, którego nie udało mi się poznać osobiście, ale udało się zrobić wiele, żeby ocalić od zapomnienia.

Tuż przed zlotem Michael powiadomił mnie, że odkrył nasze (moje) intencje, że korzystając z osiągnięć jego ojca zamierzamy budować sobie popularność, że zapraszając jego i matkę na zlot chciałem doprowadzić do konfrontacji itd. Niezrozumiałe pretensje, trochę bolesne, gdy się dostrzeże stopień zaangażowania mojego i moich przyjaciół. Im się też dostało. Żadne tłumaczenia do niego nie docierały.

Po zlocie, mając już tylko to na głowie zamierzałem do sprawy powrócić, dotrzeć do niego, pogadać… Niestety, nie udało się. Michael zmarł nagle jadąc po karmę dla dwóch piesków, z którymi mieszkał od lat na jachcie zakotwiczonym w zatoce Fajardo. Miał 62 lata i od trzydziestu lat mieszkał tam samotnie, zajmował się tym, czego nauczył go ojciec: szkutnictwem, a właściwie naprawianiem i remontem jachtów. Za to był ceniony, chwalony, ale niezrozumiany wśród tamtejszych żeglarzy. Naprzeciw jego koi, na niewielkim krzesełku siedziała małpka, maskotka, która pamiętała jego dzieciństwo.

Michael powędrował ze mną na camino. Zapewne nie tylko on, spotkania samego ze sobą nie będą łatwe. Będziemy odgarniać kurz.

 

KOŚCIÓŁ W ZARIQUIEGI

Chwilami padało, ale robiło się coraz cieplej. Kurtkę przeciwdeszczową schowałem do plecaka, a te trochę deszczu wiatr szybko wysuszał. Mnie też wysuszył – kończyła mi się woda i bałem się spotkania z diabłem z legendarnej fontanny w Zariquiegui, której tam nie było do czasu, gdy pewnego dnia dotarł tam bardzo spragniony pielgrzym. Diabeł czekał na placyku przed kościołem z kryształowym dzbankiem zimnej, źródlanej wody. Gdy chce się bardzo pić woda w kryształowym dzbanie może odebrać człowiekowi wolę. Propozycja była jasna: po co ci ten kościół, w którym nie ma wody, ani żadnych innych praktycznych rzeczy, pielgrzymie. Tylko ja ci mogę zagwarantować, że nigdy nie zaznasz pragnienia ani tęsknoty. Nie wiem jaką postać przyjął diabeł, bardzo możliwe, że był piękną kobietą. Albo budzącym zaufanie księdzem.

02                                                                 Kościół w Zariquiegi

Wielu się o tym przekonało i nie tylko pragnienia, ale wszystkie inne uczucia też wytracili. Już nie potrzebują tych uczuć, nie muszą w nic wierzyć, a ponadto odkryli, że religia bardzo człowieka ogranicza. Czyni człowieka niewolnikiem i właściwie nie jest im do niczego potrzebna. Nie wierzą, bo wkurzył ich proboszcz, czy jakiś biskup. Nie wierzą, bo ich koledzy też nie wierzą. Nie wierzą również ich znajomi lub bardzo bliscy, do których maja zaufanie, bo to przecież ludzie inteligentni, wykształceni. Jezus, Bóg, Kościół nie pomagają w karierze, nie przynoszą sławy, nie zapewniają też popularności. Najczęściej przeszkadzają.  Wystarczająco dużo powodów, żeby sobie dać z TYM spokój.

Znam ich wielu. Wielu przywędrowało do mnie tuż przed wyruszeniem.

Dopakuj proszę do swojego plecaczka intencji…

Niosę ich w moim plecaczku intencji z nadzieją, że któregoś dnia całe niebo zechce walczyć o ich powrót. Póki co, trzeba im tego nieba trochę przychylić.

Całkiem możliwe, że ten diabeł z kryształowym dzbanem złamałby biedaka, gdyby nie jeszcze jedna postać, która pojawia się z odrobiną wody, tyle ile jej można nabrać do muszli. Ze źródełka, które odtąd pozostało tam na zawsze.  Święty Jakub ze swoją muszlą był akurat w pobliżu.

Do Kościoła Świętego Andrzeja w Zariquiegui (po baskijsku Zarikiegi) wnoszę Intencje Agaty i Wojtka, obok figurki Świętego Jakuba zapalam ich świece.  I nie tylko ich, również dla Tomka i jeszcze jednego Tomka, dla Wojtka, o którym wiem że bardzo ma pokręcone życie, dla Arka, który bardzo chce się podporządkować wzorcom imponujących mu przyjaciół, dla Andrzeja, Rajmunda, Zofii, dla tych wszystkich, którym łatwiej słowa „natura” lub „jaźń” przechodzą przez usta, niż słowo Bóg, i dla tych, którzy wcale nie chcą brać udziału w tej modlitwie.  Nawet może nie wiedzą, że zapatrzeni są w nicość i, biedacy, nie zauważają, że ta nicość to otchłań, która już im się przygląda.

Proszę aby do modlitwy dołączyli się moi święci: Antoni, Franciszek, Józef i Stanisław, dołącza się też Ojciec Pio z różańcem.  I Święty Jakub w miejscu, gdzie niejedno zgasił pragnienie.  Już od XIII wieku z tego kościółka w baskijskiej wiosce Zarikiegi, z dymkiem zapalonych świec wędrują do nieba prośby o łaskę wiary dla tych, którzy są blisko otchłani.

* * *

Wszystko, cokolwiek jest w tym kościele, ściany, posadzki, ławki i ołtarze, pochodzi z głębokiego średniowiecza, za wyłączeniem czterech kartek w foliowej oprawie leżących  przy drewnianej figurce Świętego Jakuba. „Chwila medytacji” po polsku i po angielsku:

                                                     Chwila medytacji

                                                      na szlaku do Santiago

             Panie, chcę dobrze przeżyć moja drogę do Santiago i wiem, że potrzebuję w tym

              Twojej pomocy.

  1. Nim zaczniemy, nie chcę zabierać tej kartki ze sobą.  Zostawię ją na miejscu, być może  przyda   się  też  innym    Jeśli  mi  się podoba, zrobię  zdjęcie komórką,  albo napiszę na cucopescador@gmail.com i poproszę o przesłanie tej informacji.
  1. Każdego ranka, o wschodzie  słońca będę się  starał/a  poświęcić chwilę na to by być  z Tobą,  sam  na sam,  w milczeniu.  Może to być 15, 20 albo 30 minut.  W każdym razie, jeśli chodzi o czas dla Ciebie, Panie, będę starał/a się być hojny.

                W tym czasie opowiem Ci, Panie, o moich radościach i smutkach.  Będę mówić o moich                             przyjaciołach, o  mojej rodzinie, o tych z nich, którzy  cierpią, którzy potrzebują  mojej                             modlitwy.  Za  każdym  razem, kiedy napotkam wizerunek Twojego przyjaciela,                                           Świętego Jakuba, będę go prosić żeby wstawił się za mną w Tych wszystkich sprawach.

              Opowiem Ci także o moich marzeniach i planach na życie, będę Cie prosił abyś dał mi światło.               Opowiem też o mojej wierze albo o jej braku, ale w tym, z całą pewnością, będziesz musiał mi                 trochę pomóc.  Napewno może mi pomóc czytanie Ewangelii, która opowiada o Twoim życiu i               oprzykładzie, jaki nam zostawiłeś.  Będę Cię też pytał/a o wiarę chrześcijańską i katolicką i o                 to co, ma wspólnego z Tobą…  i ze mną.

         3. Ten moment, kiedy po długiej wędrówce dochodzę wreszcie do albergue albo  schroniska, to                 czas w którym muszę pamiętać o postawie miłości względem innych.  Będę się starał być                         miłym dla wszystkich, szczególnie dla tych, którzy troszczą się o to miejsce.  Nie chcę być                         wymagający/a, ale raczej wdzięczny/a. To czas kiedy muszę zostawić na boku kaprysy i                            drobnostki, do których jestem przywiązany/a.  W czasie tej drogi, którą odbywam ze względu                na Ciebie, chcę uczynić moje życie trochę bardziej czystym. Będę się starać ustępować miejsca              innym – w kuchni, łaźni, w momencie wyboru miejsca do spania czy siedzenia.

            Jest tyle okazji, żeby pokazać Ci, że umiem kochać innych jak siebie samego.

                                                                                                                                         Str 2

            Zachowam się grzecznie gdy ktoś będzie głosił poglądy sprzeczne z moimi.  Będę się starał                       mówić mało i dużo słuchać.  Będę uważny jeśli chodzi o to, w czym mógłbym pomóc innym                     pielgrzymom, tak z mojej grupy jak i spoza niej. W tym wszystkim mogę przypomnieć sobie                   Twoje słowa, zapisane przez Świętego Pawła: „więcej jest radości w dawaniu, aniżeli w                             braniu.”

      4.  Gdy przyjdzie wieczór będę się starał znaleźć jakiś otwarty kościół choć jest ich tak niewiele.                Poszukam informacji na temat mszy i nabożeństw. Postaram się uczestniczyć we Mszy Świętej i            przystąpię do Komunii Świętej, jeśli tylko żyję w jedności z Kościołem Katolickim, z papieżem.              A jeśli nie jestem w stanie grzechu ciężkiego, jeśli Cię nie znam albo jeśli moja dusza nie jest                  czysta, nie mogę przyjąć Cię w Komunii Świętej.

     5.  W czasie tego pielgrzymowania chcę także skonfrontować moją wiarę z tym, co mogą mi                         powiedzieć inni.  W którejkolwiek parafii, kaplicy czy katedrze będę się starał/a znaleźć księdza           (Św. Jakub był jednym z pierwszych, których powołał Jezus),  żeby porozmawiać z nim o moim             życiu religijnym, o moich sukcesach, porażkach, radościach, problemach, niepokojach,                           wątpliwościach i  błędach. Z pewnością z takiej rozmowy będę się mógł/mogła wiele nauczyć.  A           poza tym ile jest spraw, które stają się o wiele prostsze, gdy tylko odważymy się o nich                               rozmawiać. Mogę też skorzystać z sakramentu pokuty, szczerze spowiadając się z moich                           grzechów, a jeśli nie jestem katolikiem mogę przynajmniej opowiedzieć o moich błędach i                       brakach.  Do domu chcę wrócić odnowiony i z mocnym postanowieniem bycia lepszym.

     6. Już teraz widzę, Panie, że tą drogę lepiej jest przejść nie niosąc zbyt dużego ciężaru. To samo                dotyczy drogi mojego życia.  Dlatego w czasie pielgrzymki, albo pod jej koniec, gdy będę u celu,            chcę złożyć jałmużnę na rzecz kogoś, kto jej potrzebuje.  Będzie to znak, że prawdziwym                          skarbem mojego życia jesteś Ty, Panie.

         Święta Matyjo, Matko Boża, Święty Jakubie Apostole, bądźcie ze mną na tej drodze.

03           04

Tłumaczenie jak tłumaczenie. Ktoś zadał sobie trud i zmieścił te medytacje na dwóch stronach pisząc ręcznie w języku polskim. Nie ingerowałem w ten tekst.

 

MONUMENTO PEREGRINO

 

Karawana na Wzgórzu Przeprosin (Alto del Perdón)

 Znowu pod górę, teraz ostrzej niż przed kościołem wspinam się na wąską grań Sierra de Leyer. Do kolekcji dzisiejszych spotkań dochodzi jeszcze jedno, tym razem – zadziwiające: na szczycie  Alto del Perdon doganiam średniowieczną karawanę pielgrzymów, którą wymyślił i tam zbudował Vincente Golbete, metaloplastyk, rzeźbiarz i twórca wiatrowej muzyki, dźwięków wywołanych wiatrem.  Pielgrzymi, konie, osiołki, cały ich dobytek – wszystko połączone z metalowymi słupkami i pałąkami, odpowiednio obciążonymi mosiężnymi kulami przy każdym podmuchu wiatru wydaja dźwięki podobne do nawoływań ludzi, do rżenia koni, porykiwania osłów, a nawet płaczu dzieci. Jak muzyka, co chwilę brzmiąca inna nutą. Koncert na camino i siłę wiatru. Głośniejszy, gdy wiatr silniejszy. Cichy w bezwietrzne dni, których tu nie ma za wiele. Cała wielokilometrowa grań pracuje jak spora elektrownia – białych śmigieł jest tam bez liku. W tym miejscu trasa camino tnie w poprzek, biegnącą po grani, asfaltową drogę, którą nadjechał autobus pełen niemieckich turystów. Wszyscy mówią, wszyscy fotografują się na tle metalowej pielgrzymki. Boże strzeż od niemieckich turystów – są stanowczo za głośni w gromadzie i tracą co najważniejsze, sami zagłuszyli pielgrzymkowe głosy, nigdy ich już nie usłyszą. Na ten czas wiatr wstrzymał oddech. Na szczęście szybko się obfotografowali i odjechali. Wszystko wróciło do normy. Karawana średniowiecznych nawołujących do siebie  pielgrzymów szła dalej. Znowu dmuchnął wiatr i mogłem usłyszeć tę niezwykłą karawanę, monumento peregrino.  Brakowało mi czasu, żeby tam posiedzieć, podumać, posłuchać…

Przede mną było strome zejście z grani i dwanaście kilometrów marszu. Nadal pośród pól, przez kolejne trzy osady, Uterga, Muruzabel i Obanos i przez jeszcze jedną legendę camino, przy spokojnym wietrze słyszaną w głosach karawany:

Na książęcym dworze w Obanos książe William Gulliaume czekał na powrót swojej siostry, Felicii, z pielgrzymki do Compostela. I nie doczekał się. Felicja  zrezygnowała z tytułów i zaszczytów, oddała książęce insygnia, ale – zapewne z przyczyn praktycznych – odmówiła zwrotu biżuterii.  Zamierzała pozostać wśród ludzi, z którymi wędrowała. Książę wściekł się i siostrzyczkę zabił. Nękany wyrzutami sumienia teraz on udał się do Compostela, przeszedł camino w jedną stronę i do zamku nie powrócił. Resztę życia spędził w pustelni w Arnotegiu.

Jeżeli to tak działa… Ja obiecałem, że wrócę, ale mija dopiero czwarty dzień. Przeszedłem 100 kilometrów, cztery razy porządnie byłem zmęczony. I mam zamiar iść dalej. To camino tak właśnie działa.

6                                                                                 Kościół w Obanos

PUENTE LA REINA

07

To było baskijskie miasto Gares; Hiszpanie nazwali tak samo most i miasto: Puente la Reina. Jest to trzeci z serii pięknych mostów spinających brzegi rzeki Arga, najpiękniejszy i najstarszy. Najwyższa nota za architektoniczne i konstrukcyjne rozwiązania. Skąd w XI wieku król Asturii Sancho III znalazł w północnej Hiszpanii tak doskonałych budowniczych trudno sobie to wyobrazić. XI wiek, głębokie średniowiecze, a tu…

Miał ten król na głowie sporo innych problemów, największy to nieustający napływ Maurów, których musiał nieco przetrzebić. Pobił ich w bitwie pod Cizur, pełen chwały wrócił do domu, ale to nie był koniec batalii, sporo jeszcze do zrobienia mieli następcy. W domu czekał inny problem: przewoźnicy na rzece Arga nie nadążali z przerzucaniem pielgrzymów na drugi brzeg. Pielgrzymami opiekowała się królowa Major, żona Sancho Trzeciego, jej utyskiwaniom uległ król i – most jest, Most Królowej, Puente la Reina. Na razie liczy sobie tysiąc lat. Żaden z dzisiejszych mostów tak długo nie przetrwa

* * *

Stu pielgrzymów mieści  albergue Padres Reparadores. Piętrowe łóżka, tłok w kuchni i jadalni, tłok przy pralkach i suszarkach, wszyscy mówią w tylu językach, że w ogóle nie wiadomo o co chodzi. Mojego „znajomego” z porannych zapasów z butami wypatrzyłem na wieczornej mszy. Wcisnął się w małą ławeczkę pod chórem i wyglądało, że drzemał. Nie podszedł do ołtarza na błogosławieństwo. Trwał bez ruchu.

Iglesia de Santiago – dziewięć wieków temu  wzniesiony dla pielgrzymów. Bez jakichkolwiek zmian dotrwał, jak ten most, do dzisiaj.

Cdn: Część XII. Album dnia 4.

Comments are closed.