KSIĘGA PIERWSZA. Część XVII. Na horyzoncie – Rioja

Dzień 7. Los Acros – Logrono

 01

                                               Mornig Glory a w  tle Torres de Rio

Bardzo mi śpieszno do Logrono stolicy prowincji zajmującej się wyłącznie produkcją mojego ulubionego wina Rioja. Wszyscy się tym zajmują, może za wyłączeniem dziatwy szkolnej, ale tego też nie wiem na pewno.  Niestety, żeby  z Los Arcos dotrzeć tam w ciągu jednego dnia trzeba, wędrując w górę i w dół pokonać co najmniej 30 kilometrów. Sprawdziłem – krótszej drogi nie ma.  Trzeba też przemaszerować po drodze przez  trzy miejscowości: Sansol po siedmiu kilometrach, Torres del Rio po dalszych dwóch  i Viana, oddalona od Torres o osiem kilometrów.  Nie byłem pewien swojej kondycji, zamierzałem wiec dotrzeć dzisiaj tylko do Viana i tam, przełykając ślinkę, zanocować.  Brakujące do Logrono dziesięć kilometrów odkładałem na jutrzejszy poranek; trafiłbym tam na finał festiwalu wina Rioja, co zapowiadało wiele atrakcji. Wzdłuż ulic i na placach będą tam stały dębowe beczki i przy nich dzbany… O innych zdrożnych marzeniach nie wspomnę, na pielgrzymce byłoby to teologicznie niepoprawne. Tak mi się wydaje.

Przerwę w marszu zaplanowałem w należącej przed laty do Zakonu Templariuszy miejscowości Torres del Rio. Nie wiem czego się tam spodziewałem, miałem cichą nadzieję, że ten zakon tak naprawdę nigdy nie został rozwiązany i może uda mi się strzelić selfie z samym mistrzem.  Pozostała część dzisiejszej trasy nie wydawała mi się aż tak ciekawa.  Będę więc miał szansę, pomyślałem, bez przeszkód wsiąknąć w  moje camino. Pobyć sobie sam ze sobą. Zapomniałem tylko, że logistyką mojej pielgrzymki zajmuje się czterech sympatycznych panów, którzy plany mojej wędrówki układają po swojemu.

Jak już wspomniałem, nie przepadam za postawą wyrażaną chowaniem głowy w ramiona i podpieraniem jej piąstkami modlitewnie złożonymi pod brodą. Nature mam taką, jaką mi Pan Bóg dał i tylko On jest władny coś tu zmienić, ja nie potrafię. Pośród moich Świętych postawą najmniej upodabniam się do Świętego Młodzieńca Stanisława, a najbliżej mi do Franciszka. Przepadam za tą pamiętną sceną w Asyżu, gdy Franciszek cisnął na ziemię wszystkie swoje ubrania i zaszczyty – był wówczas szczery aż do bólu. Nie zawsze to przysparza przyjaciół, ale znakomicie ich selekcjonuje. Zachwyca mnie rozmodlony Stanisław, niezwykłym moim wspomnieniem są spotkania z Nim w jego izdebce w Rzymie na Kwirynale. Imponuje mi niezłomny Józef. A Antoni pojawił się w moim życiu w czasach największej próby. Ulżył mi gdy  powalał mnie ciężar decyzji. W życiu brata Antoniego bynajmniej nie brakowało pokory, inaczej nie wytrwałby u Franciszkanów, gdzie reguła nakazywała pokorę, ale…wobec reguły. Antoni był bezwzględnym bożym wojownikiem, który cudami i mową przebijał mury.

„Twarz tego, kto pochyla się nad mętną i spienioną wodą nie odbija się w niej. Jeśli chcesz, by twarz spoglądającego na ciebie Chrystusa odbiła się w tobie, wyjdź z zamętu rzeczy zewnętrznych, twoja dusza zaś niech się uspokoi.”  Mówił Św. Antoni. Bardzo mi to odpowiada.

* * *

 Słychać jakiś nieprzyjemny hałas  za plecami. Dogania mnie z tego lasku, z którego przed chwilą wyszedłem i towarzyszyła mi tam absolutna cisza.  Jeszcze nie bardzo rozróżniam: rozgadani Niemcy czy Hiszpanie. Jednym i drugim nie zamykają się dzioby. Jak można tyle gadać?  Mam na nich sprawdzony sposób. Szybko zdejmuje plecak i sięgam po różaniec i po „Modlitwy pielgrzyma”, zasiadam z tym na pobliskich kamieniach i gdy mijają mnie – milkną.  Mam ochotę zawołać: „Ludzie, tym swoim gadulstwem zagłuszacie to, co najpiękniejsze!”   Zastosowałem to już od pierwszego dnia, skutkuje, ale tylko przez chwilę. Niebawem znowu ich słyszę. Muszą gadać. I nikt nikogo nie słucha.

Milczą tylko ci, którzy wybrali się sami. Również ci, którzy idą razem, ale od początku ustalili, że każdy idzie sam dla siebie. Spotkałem wielu takich, małżeństwa, przyjaciół…  Dopiero gdy zasiadali po drodze pod drzewem, albo w przydrożnym barze tam mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia.

Tak spotkałem 76-letniego  Dana, który robił drugie podejście: dwa lata temu przeszedł odcinek Burgos – Compostela, to tak jakby od połowy camino do końca. W tym roku zaczął w Saint Jean Pied de Port  i w planie miał Burgos, ale też nadzieję, że jeżeli starczy mu sił – do samego końca. Szedł wolniej ode mnie, nigdzie się nie śpieszył. „Mam 76 lat, mówił, jeden Bóg wie ile mam wolnego czasu. Może dojdę do Compostela.” Spotykałem go przez dwa dni raz  podczas lunchu, a drugi raz w drodze przy źródle wody, gdzie zgromadziło się parę osób; zawsze z kimś rozmawiał, zaciekawiał swoja wiekową posturą i odpowiedzią na pytanie: „Where are you from?”

„From Jerozolima.”

Odwiedził grób Jezusa w Jerozolimie, groby Piotra i Pawła w Rzymie, a teraz, po raz drugi idzie do Apostoła Jakuba.

„Oni wszyscy byli wybitnymi Żydami. Ale to nie o to chodzi. W Jerozolimie odwiedziłem grób Chrystusa, ale jest pusty.  W Rzymie są dwa grobu, które wy, chrześcijanie powinniście odwiedzić: to groby apostołów, Piotra i Pawła.  Ale wszędzie tam dostać się jest bardzo łatwo, a tu trzeba iść.”

Nikt nie pytał dlaczego Żyd, wędruje chrześcijańskim szlakiem, ale on chciał o tym mówić.

– Urodziłem się w Rzymie i tam mieszkałem ponad pięćdziesiąt lat. Byłem często na Watykanie i w bazylice Świętego Pawła za Murami. I w każdym innym miejscu w Rzymie ważnym w tradycji chrześcijańskiej i żydowskiej. Na Forum Romanum, niedaleko Colosseum, stoi świetnie zachowany Łuk Tytusa. Powstał w 73 roku.  Umieszczona na nim  płaskorzeźba przedstawia pochód żydowskich jeńców  niosących zrabowane przez Rzymian w 70 roku skarby Świątyni. Pochód miał miejsce dokładnie tam, gdzie ten łuk postawiono. Żydzi, którzy nieśli skarby to była elita Świątyni i Izraela. Szli na Pole Marsowe gdzie ich stracono. Podobnie jak później wielu chrześcijan.

Był z siebie bardzo dumny i widać było, że nie idzie mu się lekko. Ale cieszyły go rozmowy w gromadzie pielgrzymów, a ze swojego wieku żartował, jakby kokieteryjnie. „Sami widzicie, że nie wyglądam na swoje lata.” A wyglądał. I na pewno nie ćwiczył marszu na wiele tygodni przed camino. Dlatego patrzyłem na niego z szacunkiem. Usłyszałem jak mówił do kogoś, że chrześcijanie w dawnych wiekach mieli  obowiązek odbycia trzech pielgrzymek: do grobu Jezusa w Jerozolimie, do grobów Piotra i Pawła w Rzymie i do Jakuba w Compostela. I pogroził palcem.  Możliwe, że za tym gestem kryła się drwina, ale niekoniecznie. Może szedł za kogoś? Albo w poszukiwaniu Kogoś. Mówił, że jest żydem wierzącym i praktykującym.

– Byłem tam – powiedziałem. –Odwiedziłem  groby w Jerozolimie i w Rzymie. Faktycznie, ten w Jerozolimie jest pusty. To dla nas najważniejsze.

– No właśnie! Nie gniewajcie się, ale dlaczego pusty grób jest taki ważny? Ja tego nie rozumiem.

Odniosłem wrażenie, że właśnie zrozumiał.

Buen Camino! –  zawołałem ruszając swim rytmem.

Buen Camino! – odpowiedział i pozostał za mną idąc o wiele wolniej.

*  *  *

TORRES del RIO

Wieża kościoła w Torres del Rio widoczna jest z daleka, wioska położona jest na przeciwstoku, trzeba zejść ostro w dół, żeby za chwilę wspinać się po betonowej nawierzchni uliczek. Było południe, bary proponowały lunch, pewnie dlatego w kościele nikogo nie było. Mogłem wejść do środka sam i zasiąść na, stanowiącej dolne zwieńczenie ściany, kamiennej ławie, pośród obrońców Świątyni i pielgrzymów. Zbudowali ten kościół w XII wieku w czasie, gdy Zakon dobrze się jeszcze miał w Ziemi Świętej, ale już zapobiegliwie osadzał się na europejskich szlakach. Templariusze budowali monastyry i kościoły, a popularny już wówczas szlak Camino de Compostela otoczyli szczególną opieką gwarantując, tak jak w Ziemi Świętej, jego  bezpieczeństwo.

02 Iglesia de Santo Sepulcro,  Kościół Grobu Pańskiego w Torres del Rio wzniesiony został z bloków piaskowca na planie ośmiokąta, w technologii i stylu przyniesionych wprost z Królestwa Jerozolimskiego. Na zewnętrznej ścianie opatrzony jest zegarem słonecznym, wewnątrz i zewnątrz zachowany w pierwotnej formie. Jest  zadbany.  Ołtarzową wnękę wypełnia drewniany krzyż z postacią ukrzyżowanego Chrystusa. Jest relikwią Jego Grobu.

Pokora nie była cecha Templariuszy. Wszyscy jego członkowie wstępując do zakonu z dumą powierzali swoje życie obronie Wiary Chrystusowej. Byli znakomitymi rycerzami, wszyscy szlachetnego rodu i głębokiej wiary. Znana była ich skuteczność w boju, absolutna dyscyplina i sprawność organizacyjna, a co za tym idzie – niezależność finansowa, o której słychać do dzisiaj. To Templariusze wymyślili weksle zastawne, a biorąc pod opiekę majątki przystępujących do Zakonu rycerzy, gwarantowali  ich rozwój i fortunę. Zakon Templariuszy stał się niezależną od królów i papieży potęgą finansową i militarną.  Jakże więc możni ówczesnego świata mogli kochać Zakon, skoro często byli jego petentem. Postanowili go zniszczyć.

03

W ołtarzu krzyż – relikwia z Grobu Pańskiego

Akustyka tego kościoła była tak doskonała, że słychać było szum anielskich skrzydeł. Jak wystrzał zabrzmiał zatrzask metalowego pudełka z różańcem O. Pio gdy je otwierałem.  I drugi raz, gdy je zamykałem. Modliłem się z Templariuszami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

* * *

Przede mną osiem kilometrów polnej drogi do Viana. Najpierw 100-metrowa wspinaczka na Alto Nuestra Senora del Pueyo  (Szczyt Naszej Panii z Pueyo), potem dwieście metrów w dół do rzeki Cornava, znowu 10 metrów w górę i potem długo i łagodnie aż do Viana. Wreszcie na jakiś czas mogłem „wsiąknąć w to moje camino.”

Od tamtego „kogoś” dzieli nas – lekko licząc – dwanaście wieków i… tysiące  pielgrzymów. Każdy pozostawił tutaj cząstkę siebie. Szedł zamyślony i gdzieś tutaj błądzą w przestrzeni fragmenty tamtych jego myśli. Jeżeli był smutny – jego smutek gdzieś tutaj pozostał, jeśli modlił się i błagał o pomoc dla kogoś bardzo bliskiego, kogo kochał, ale wiedział, że  go traci,  jego rozpacz i odrobina nadziei też tutaj są, jakimś tchnieniem, lekkim jak pajęcza nić choć niewidocznym. Modlitwy uleciały do nieba, ale myśli pozostały. Fragmentami, może postrzępionymi, może pomieszanym z innymi rozpaczami i innymi błagalnymi modlitwami. A jeżeli szedł, żeby podziękować –  każde to dziękczynienie wysłuchane wraz ze wszystkimi innymi modlitwami, błaganiami i dziękczynieniem – to wszystko tutaj przecież pozostało i trwa w nieustannej wędrówce do nieba. Camino de Compostela jest wewnątrz niebiańskiej drogi każdego z nas, tych którzy przeszli już tą drogą dawno temu, tych, którzy idą teraz i tych, którzy myślami i całym swoim sercem są z nami na drodze do Compostela.  Idziesz tą droga czując na twarzy, delikatną jak powiew wiatru i jak dotyk promienia słonecznego, obecność kogoś, kto już tu był. A teraz – jakby trochę jest. Część IV. Pierwsze kroki

Poczułem, że idę pośród tych wszystkich pielgrzymów. Jest ich tak wielu, że ślady ich stóp nie mieszczą się na polnej drodze, a echa ich głosów, chociaż ciche, nakładają się tak samo jak ich ślady na piasku, ich myśli, ich modlitwy i wołania.

 

CHŁOPAK  Z PADWY

Piękne widoki, winnice, oliwkowe gaje… Wybieram jeden z nich, żeby napaść oczy i duszę. Usłyszałem szybkie kroki i zobaczyłem młodego mężczyznę, który najwyraźniej nie miał za wiele czasu. Zatrzymał się, żeby sprawdzić czy starszy pan nie ma przypadkiem jakiegoś problemu.

– How are you?

– I’m well. How are you?

Nie ma żadnego problemu.

– Where are you from?

– Canada. How about you?

– Italy.

– Italy? – Trochę mnie to zdziwiło, że na trasie camino spotkałem Włocha, on zaś nie uważał w tym fakcie niczego nadzwyczajnego.  Mówił dobrze po angielsku.  Miał na imię Paul. Pochodził z Północny.

– To znaczy skąd?

– Z Padwy. – O, trochę mnie to zaskoczyło..

– Znasz Padwę? – zapytał.

– Niewiele. Znam bazylikę, jej wnętrze, najbliższe parkingi i restaurację na przeciw bazyliki ze znakomitym spaghetti. Byłem tam kilka razy.

– Mieszkam – powiedział – kilometr od bazyliki. Ale nie bywam tam często. Ostatni raz na moim bierzmowaniu.

Zainteresowało mnie dlaczego młody człowiek mieszkający obok Bazyliki Świętego Antoniego w Padwie wyruszył na  Camino de Compostela. Dlaczego mając tak blisko wybrał się tak daleko?

– A ty – roześmiał się – też masz jakiś kościół tam gdzie mieszkasz, dlaczego więc idziesz do Compostela?

– Jeszcze dokładnie nie wiem.

– Otóż to – powiedział Paul. –  Dwa dni temu spotkałem małżeństwo z…nie pamiętam skąd. Oni mi powiedzieli, że idąc przez camino czują się tak, jakby jeszcze raz szli przez swoje życie. A wczoraj w albergue o tym samym rozmawiałem z panią w średnim wieku. Powiedziała, że przeżywa tutaj coś największego w jej życiu. I nie oddałaby tych przeżyć za żadne skarby. To wszystko jest mi bliskie, ale też jeszcze nie wiem o co chodzi. Wiesz co się zdarzyło? Zamknęli naszą firmę na 21 dni. Nagle, parę dni temu powiedzieli, że mamy przyjść z powrotem do pracy za trzy tygodnie. Nie wiedziałem co mam zrobić z tym wolnym czasem.  Sam nie wiem dlaczego wybrałem camino. Chyba coś znalazłem w Internecie. Spakowałem się, najbliższy samolot i jestem. Mam 21 dni na całą trasę, trochę mało, wiem. A ty, skąd idziesz i od kiedy?

I –  dlaczego, pewnie chciał zapytać.

04

Paul, chłopak z Padwy

– A mnie się Padwa kojarzy z camino – powiedziałem patrząc na tą buchającą młodość, na tego chłopaka z Padwy, który  wydawał mi się znajomy, i któremu już bardzo się śpieszyło.

– Ruszaj, Paul. Masz mało czasu. Powiedz mi tylko kiedy się urodziłeś?

– W sierpniu 1986. – Wiedziałem. Wiedziałem zanim odpowiedział. O tym, że spotkania na camino nie są przypadkowe przekonałem się jeszcze wielokrotnie.

Paul ruszył żwawo w swoje krótkoterminowe camino, a ja wreszcie mogłem spokojnie sięgnąć po różaniec. Tylko, że nie było go w miejscu, w którym powinien być. Różaniec O. Pio wkładam zwykle do małego zamykanego pudełeczka i chowam do mojej podróżnej torby. Ale tam go nie było. Przejrzałem wszystkie kieszenie, wewnętrzne i zewnętrzne, zamykane na zamki błyskawiczne i na rzepy. Różaniec zgubiłem. Nie było go. W plecaku? Nigdy go tam nie wkładałem. Sprawdziłem, ale bez skutku. Strata odebrała mi dobry nastrój.

 

Po kwadransie zatrzymałem się przy źródełku i, z nadzieją, że coś jednak przegapiłem, na kamienny blat wysypałem wszystko, co miałem w torbie. Kamień w wodę! Różaniec przepadł. Gdzie go ostatnio chowałem? U Templariuszy. Tam nie mógł pozostać, byłem w kościółku sam i zwyczajem starszego pana zanim wyszedłem sto razy sprawdziłem miejsce na kamiennej ławie. Niczego tam nie zostawiłem. A potem – w ogóle mojej torby nie otwierałem. No cóż, widocznie każdy wiek ma swoje prawa i pamięć leciutko już zawodzi. Wracać – za daleko. Szedłem dalej.

Niebawem na ścieżce zobaczyłem Paula. Czekał na mnie.

– Nie daje mi to spokoju: dlaczego camino kojarzy ci się z Padwą? – zapytał.

– Chodźmy, ruszajmy. Opowiem ci w drodze.

05  Bazylika Świętego Antoniego w Padwie                                                                                                                                    

Sierpień 1986 roku. Wczesne popołudnie. W bardzo kiepskim humorze siedzę na murku okalającym plac przed Bazyliką Świętego Antoniego w Padwie. Nie wpuszczono mnie do bazyliki z powody zbyt krótkich spodni. Pozostaly w hotelu. Czekałem aż wyjdą.

Nasze marzenie o Wenecji i Padwie stało się realne po moim pięcioletnim kontrakcie w Libii. Wróciłem do Polski dopiero co i szczęśliwy, że wreszcie jestem w domu, nie zamierzałem nigdzie emigrować. Wycieczki do Włoch były najlepszym pretekstem. A my na prawdę chcieliśmy zobaczyć Wenecję i odwiedzić Padwę.

Długo nie wychodzili, a ja, cóż, mogłem sobie tylko pogratulować straconej okazji. Bardzo zależało mi na tym, żeby… właściwie, żeby co? Po to tu przyjechałem, żeby tam wejść i zobaczyć grobowiec i relikwie Świętego Antoniego. To, że byłem zły na siebie, to mało powiedziane, że byłem zmartwiony – też za mało. Byłem maksymalnie wkurzony i rozżalony. Na los, bo na kogo?

Ktoś do mnie podszedł i powiedział, żebym się nie martwił, bo za rok tu będę znowu. Kto to powiedział? Nie wiem kto to powiedział. Nie wiem też czy powiedział to po polsku, czy włosku. Nie wiem też kto to był. „Za rok tu będziesz znowu, po co się martwisz.”, czy jakoś tak. Możliwe, że „teraz nie wyszło właśnie dlatego, żebyś bardzo chciał tu być za rok”. Opowiedziałem o tym Mili, gdy wracaliśmy pustym autobusem do hotelu, ale takie opowieści na ogół nie wydają się prawdziwe. Było jej smutno.

W rok później, w sierpniu 1987 roku dotarliśmy do Padwy z dwiema córkami, Olą i Inką. Nie byłem jeszcze pewien, czy to już jest emigracja i czy rzeczywiście tego chcę. Byłem pełen obaw. W bazylice, tuż obok grobowca Świętego , spędziłem tyle czasu ile trzeba, żeby po męsku porozmawiać. „Czy mi pomożesz?”, pytałem.  Odpowiadał, że tak, że pomoże, że zawsze na Niego mogę liczyć. Ale to nie wystarczyło. Prosiłem, żeby pomógł mi podjąć decyzję. Tu chodziło o los naszej nagle rozbitej rodziny, gdy dwoje najstarszych dzieci pozostało w Polsce. O całe nasze życie!

Zaglądający mi przez ramię Antoni prosi, żeby każdy, kto staje przed trudna decyzją zgłosił się do Niego.  Razem łatwiej.  Potwierdzam, każdego dnia od 29 lat trafiamy na jakieś trudy i radzimy sobie. Kompania nam w między czasie urosła, jest nas już pięciu. Nie, sześciu!

– Rozumiem – powiedział Paul. Pożegnał się i ruszył swoim śpiesznym rytmem.

Zatrzymałem się po godzinie, odruchowo otworzyłem torbę i na wierzchu głównej kieszeni zobaczyłem metalowe pudełeczko z różańcem O. Pio.

Wiem, że w tą historię nikt nie uwierzy. Ale ona sie zdarzyła.

VIANA

Była trzecia po południu kiedy mijałem albergue Izar na samym początku miasteczka Viana. Przed domem stała pani, być może właścicielka pielgrzymowej sypialni, usłyszałem jej serdeczne „Buen Camino!” i informację, że ma jeszcze jedno wolne łóżko. Podziękowałem. Czułem, że mam jeszcze zapas energii na przynajmniej dwie godziny.  I…pożałowałem tego po godzinie: na mijanych hostelach i innych albergue  wisiały tabliczki: „Full”. Przejście przez Viana zabiera sporo czasu; pielgrzymi szlak wiedzie przez bardzo zadbane średniowieczne miasteczko rozłożone na czterokilometrowym szlaku camino. Rozkwit miastu dała historia Cesare Borgia, nieślubnego syna Rodrigo Borgia, późniejszego papieża Aleksandra VI. Obaj rozsławili miasteczko, co miało niemały wpływ na jego architekturę i rozwój sztuk. W czasach gdy Cesare Borgia piastował funkcje dowódcy papieskiej armii był też opiekunem i przyjacielem Leonardo da Vinci. Zapewne stąd te cuda, które można oglądać po drodze jak chociażby pałac i obok wejście główne do kościoła Św. Marii.

06

Viana zapraszała widokami, ale moja Gwardia szykowała dla mnie nocleg jednak w Logrono. To był bardzo trudny odcinek, pokonywałem tego dnia więcej niż 30 kilometrów, a odległość z Viana do Logrono jakby powiększała się, szedłem i szedłem, dokuczały mi stopy, plecy, ramiona i właściwie wszystko, o zatrzymaniu się na krótki popas nie było mowy, bo chciałem dotrzeć do miasta przed nocą. Granice między prowincjami Navarra i Rioja minąłem o szóstej wieczorem, na chwilę zatrzymały mnie wykopaliska rzymskiego miasta Cantabria, a dalej to już tylko dbałem o rytm marszu, nie myśląc o czymkolwiek innym niż prysznic i łóżko.

Wreszcie widzę jak za długim  mostem na rzece Ebro zapalają się światła, szyldy hoteli, albergue… Pamiętałem, że w Logrono z okazji kończącej się celebracji wina Rioja nie tylko ja będę szukał noclegu.  Pani przy wejściu do hotelu poinformuje mnie, że mają już tylko jedno wolne łóżko. Zwalam na nie moje rzeczy, sunę pod prysznic, przebieram się i… idę w miasto, nie mogę przecież nie uczestniczyć w tak ważnym świętowaniu. Te beczki dębowe pełne wina, te dzbany…

                                                                     

                                         Logrono – Punte de Piedra o zmierzchu

07

 

 

 

Cdn. Część XVIII Album dnia 7.

Comments are closed.