Księga Pierwsza – Buen Camino – Część IV. Pierwsze kroki

Dzień 1. – Saint Jean Pied de Port -Roncesvalles,  27.9 km.

Kiepsko spałem tej nocy. Nie mogłem się doczekać…

Kiedy w niedzielę rano, 20 września 2015 roku wyszedłem z hotelu na prawie pustą ulicę Cytadeli,  zobaczyłem, że parę osób wstało wcześniej ode mnie, wcześniej spakowali plecaki i mają nade mną  już kilkukilometrową przewagę  w pokonywaniu spodziewanych pirenejskich stromizm, szybciej też będą na hiszpańskiej kolacji w miasteczku Roncesvalles,  podczas gdy ja będe jeszcze dreptał, albo noc mnie w górach zastanie i  wyczerpany będę czekał na wilki.  Żartuję, przypomniał mi się Coelho. Miałem w sobie tyle energii, że nie spodziewałem się żadnych kłopotów. Zamierzałem  w uliczkach miasteczka złapać jakąś kawę  z rogalikiem i wtedy popędzić za wszystkimi.

Oficjalnym początkiem Francuskiej Drogi Camino de Santiago de Compostela  jest zlokalizowana we wschodniej części Cytadeli brama Św. Jakuba. Od tego miejsca maszerując kilometr w dół, mijając kościół Notre Dame du Bout du Pont, dociera się do mostu na rzece Niva, aby za chwilę przejść przez Bramę Hiszpańską.

01

Passport Camino. Start 20 września 2015 roku

Pierwszy mój sms-owy meldunek z trasy  Wyruszyłem, Miluszku! 20 września, 7:30 nadałem  natychmiast po wyjściu z hotelu, jako wydarzenie pierwszorzędnej wagi w przekonaniu, że moja żona nie ma nic innego do roboty, tylko śledzić od tej chwili każdy mój krok. Nie śpi, nie dojada, jedynie ślęczy nad mapą i szpileczkami oznacza każdy mój krok. Wszystkie żony pielgrzymów tak robią.

 

03

Start o brzasku

 

Na Camino corocznie wyrusza tysiące pielgrzymów. Ale był ktoś, kto szedł tędy pierwszy…

Od tamtego „kogoś” dzieli nas – lekko licząc – dwanaście wieków i… parę milionów pielgrzymów. Każdy pozostawił tutaj cząstkę siebie. Szedł zamyślony i gdzieś tutaj błądzą w przestrzeni fragmenty tamtych jego myśli. Jeżeli był smutny – jego smutek gdzieś tutaj pozostał, jeśli modlił się i błagał o pomoc dla kogoś bardzo bliskiego, kogo kochał, ale wiedział, że  go traci,  jego rozpacz i odrobina nadziei też tutaj są, jakimś tchnieniem, lekkim jak pajęcza nić choć niewidocznym. Modlitwy uleciały do nieba, ale myśli pozostały. Fragmentami, może postrzępionymi, może pomieszanym z innymi dramatami i innymi błagalnymi modlitwami. A jeżeli szedł, żeby podziękować –  każde to dziękczynienie wysłuchane wraz z wszystkimi innymi modlitwami, błaganiami i dziękczynieniem – to wszystko tutaj przecież pozostało i trwa w nieustannej wędrówce do nieba. Camino de Compostela jest wewnątrz niebiańskiej drogi każdego z nas, tych którzy przeszli już tą drogą dawno temu, tych, którzy idą teraz i tych, którzy myślami i całym swoim sercem są z nami na drodze do Compostela.  Idziesz tą droga czując na twarzy, delikatną jak powiew wiatru i jak dotyk promienia słonecznego, obecność kogoś, kto już tu był. A teraz – jakby trochę jest.

Tuż za rogatkami zdjąłem buty i skarpety, coś tam uwierało. Wszystko było w porządku, ale roboty było przy tym co nie miara: musiałem zdjąć plecak i torbę podręczną, znaleźć wygodny fotel, rozsznurować buty itd itp. Dziesięć minut zmarnowane! I za chwilę poczułem, że jednak coś nie tak jest z tymi moimi butami. Albo skarpetkami. “Facet, powiedziałem, ty coś kombinujesz!” Przestałem kombinować. Pomyślałem o tych, którzy tą drogą szli na bosaka. Albo w łapciach.

04

Ten był pierwszy

Kim był ten pierwszy człowiek, który wyruszył z Saint Jean i przeszedł całą trasę pielgrzymki do Compostela? Łączy nas obu pragnienie, żeby tam dojść, żeby z wszelkimi trudnościami sobie poradzić jakiekolwiek by one nie były. Na początku obaj wiedzieliśmy, że będzie to kawał drogi po górach i dolinach, i że wcale nie musi być łatwo.  Wyzwanie i fascynacja. Pełni wiary, że to nam się uda pamiętaliśmy, żeby zabrać ze sobą wodę, osłaniajacy głowę kapelusz i  mocny kij, koniecznie. Ja miałem dwa, podobne do narciarskich, przystosowane do pieszej wedrówki. Kij drewniany był pierwszym niezawodnym wyposażeniem pielgrzyma. Wszystkie znaki na drodze, obrazki, figurki przedstawiające pielgrzymów, a nawet duże pomniki, wszystkie prezentują piechura z kijem. Z kapeluszem, peleryną, tobołkiem na plecach, bukłakiem z wodą  i w sandałach. Tacy właśnie idą tędy od dwunastu wieków. Tak naprawdę to niewiele sie zmieniło.

Idą pojedyńczo lub parami. Niewiele jest większych grup.

Jestem jednym z nich, gdy bladym świtem lewą burtą mijam kościół Notre Dame du Bout du Pont.  Mijam? Przydałby się chociaż krótki pacierz poranny.

Nie da rady. Kościół jest zamknięty na cztery spusty. Nikomu nie przyszło do głowy, że pielgrzymi zechcą „wpaść na chwilkę” żeby podładować akumulator. W miejscu, w którym codziennie setki pielgrzymów rozpoczyna wędrówkę Drogą Św. Jakuba –  rano nie ma kto dla nich otworzyć kościoła.

Wczoraj, w sobotę, w planie były dwie wieczorne msze, na kościelnych drzwiach zaznaczono, że zapraszani są pielgrzymi. Msze się jednak nie odbyły, ani ta o 18-tej, ani ta o 19:30.

Dlaczego?

Wiem, bo byłem.

Kwadrans przed godziną 18:00  zapaliłem świece przy ołtarzu wotywnym i zasiadłem w pobliżu. Na mszę oczekiwało parę osob. Pani zakrystianka pomachała kluczem od zakrystii i zatelefonowała do proboszcza, a moja wyobraźnia podsłuchała, że poradziła mu żeby nie przychodził, dla paru osób…

No to o 19:30. Ponieważ byłem pewien, że ta msza się odbędzie zameldowałem się przy moich zapalonych świecach kwadrans przed siódmą, aby mieć czas na cały  różaniec . Niestety. Proboszcz miał inne plany. Przed kościołem wisiał afisz  z zapowiedzią wieczornego koncertu chóru z programem pieśni sakralnych. Wyczytałem, że o  21:00, było więc wystarczająco dość czasu, aby odprawić mszę. Nieprawda. W kościele zaczynała się próba chóru. Instalowano oświetlenie i głośniki. Nie było szansy ani miejsca na różaniec.

Po co msza skoro będzie będzie koncert. No i był. Piękny i na niezłym poziomie. Na pewno po koncercie była kolacja dla chóru, a wina w tej okolicy produkują znakomite,  któż więc miał rano otworzyć kościół i właściwie po co wszak w Przewodniku Camino nie anonsowano mszy w Saint Jean Pied de Port. Najbliższa z błogoslawieństwem dla pielgrzymów ma być na koniec pierwszego dnia drogi, w Roncesvalles. O ósmej wieczorem.

I to był mój pierwszy błąd, który okazał się „błędem błogosławionym”. Drugim. Pierwszym było przekonanie, że Francuzi jeszcze chodzą do kościoła. Chodzili.  Przed  rewolucją francuską, kiedy większość księży i bardziej gorliwych katolików wiarę przypłaciło życiem. W 1794 roku armia rewolucyjnej Francji zamordowała w Wandei  dwieście tysięcy katolików. Niektórzy mówią, że w katolickiej Francji, buntującej się przeciwko rewolucji, zginęło nawet pół miliona ludzi.To było pierwsze we współczesnej Europie ludobójstwo, dzisiaj skwapliwie przemilczane. Zaczynała się politycznie poprawna  walka z ciemnogrodem. Teraz nie ma już we Francji ciemnogrodu, a proboszczowie śpiewają w chórze. Robią to całkiem dobrze, poza tym chyba nic innego nie mają do roboty. Religia wszak nie jest nakazana, oczywiście nie jest również zabroniona.

Tysiąc lat wcześniej, gdy chrześcijaństwo w Europie zaczęło rozkwitać,  Karol Wielki – król a później cesarz Franków, mieczem wsparł broniącą się przed  inwazją muzułmanów, Hiszpanię. W imię obrony chrześcijaństwa.  Inwazja Maurów rozpoczęła się w poczatkach VIII wieku i zawładnęła niemal całą Hiszpanią w niespełna dwa lata. Wolne od najeźdźców były tylko północne prowincje. W ich obronie stanęli również rycerze Francji.

Wygnanie muzułmanów z Półwyspu Iberyjskiego zajęło Hiszpanom 770 lat.  Wykreślona na mapie Hiszpanii trasa Św. Jakuba, czy  jak to dzisiaj wdzięcznie nazywają –  Droga Francuska do Santiago de Compostela –  stanowiła linię graniczną, poza którą wojska muzułmańskie nigdy się nie przedarły. Była niewidzialną kurtyną,  poza którą nigdy nie przeszli. Miejmy nadzieje, że z dzisiejszą inwazją będzie podobnie.

Spektakularne pierwsze wejście na szlak św.Jakuba należy do Karola Wielkiego, przypuszczalnie w roku 818. Prowadzil francuskie rycerstwo w pielgrzymce do grobu Świetego Jakuba oraz do walki z Maurami.  Camino na ten czas była już dobrze przygotowna, naprawiono lub odbudowano wiele mostów, które podupadły wraz z upadkiem rzymskiego imperium, wyznaczono szlaki przez góry i niziny, a tam gdzie dróg, czy chociażby scieżek  brakowało, na czas tej pielgrzymki każdy fragment został wyznaczony i dobrze udeptany. Tak dobrze, że trwa do dzisiaj.

Dopiero za Karolem Wielkim poszedł pierwszy pielgrzym w sandałach. Albo na bosaka jak Św. Franciszek w XIII wieku. Wychodząc z  miasteczka Saint Jean Pied de Port, dołączyłem do procesji idącej tędy już dwanaście wieków. Wszyscy prawie jednakowo z kapeluszem na głowie, peleryną, tobołkiem na plecach, bukłakiem z wodą, w sandałach lub mocnych butach, czasami na bosaka. Wspierając się na mocnym kiju wchodzą w bardzo już udeptaną drogę jakby w tunel przepełniony tchnieniem Camino.

Mam tak iść przez trzydzieści trzy dni.

 

05

Początek Galerii obrazów Camino

Po godzinie marszu patrzyłem na inny otaczający mnie świat, na góry i na odkrywające się spod chmur doliny, czułem, że wokół dzieje się coś przedziwnego, jakby obrazy przemówiły i zaczęły wzajemnie się przekrzykiwać który ładniejszy. Pan Bóg też najwyraźniej cieszył się porankiem i odkrywającym się spod mlecznej pierzyny swoim dziełem. Wchodziłem w  majestatyczne Pireneje.

Działo się ze mną coś takiego, o czym nawet nigdy nie słyszałem. Te widoki, świadomość, że oto idę szlakiem Camino, dziwne poczucie samotności, w której wcale nie czułem się sam i wiele innych wrażeń, chyba nieznanych mi wcześniej – wszystko to razem dawało siłę i wiarę, że poradzę sobie.

„Ja jestem…” To nie było tak, jak uchem usłyszane słowa. Bardziej może – jakbym je poczuł. Albo – po prostu chciałem, żeby mi się tak wydawało.

Szło mi się łatwo, coraz wyżej, coraz bardziej stromo, coraz bardziej sapiąc, ale radziłem sobie.

Te widoki trochę mnie rozpieszczały, ale nie miałem  wyrzutów sumienia, że zamiast pielgrzymkować jak na pielgrzyma przystało, posypać sobie głowę popiołem, założyć na grzbiet jakiś wypłowiały worek, w ręku nieść tobołek z kawałkiem suchego chleba i bukłak z wodą, no i na bosaka – ja tu sobie szedłem jak panisko: wystrojony w ubrania połykajace pot, w bardzo wygodnych butach i  z dopasowanym plecakiem. No, trochę jakby za ciężkim i narażony na kpiny Świętego Franciszka,  ale za to pełnym wszystkiego co mi się po drodze może przydać. Ale pielgrzym!

Wcale nie kpiłem. Byłem z siebie bardzo zadowolony.

06

Nieustająca galeria obrazów

Wyszedłem wyżej na spotkanie słońca, a w słońcu i w rytmie marsza było mi bardzo ciepło.

Schronisko Orisson, ósmy kilometr, 800 m n.p.m.

W południe minąłem Orisson. Schronisko górskie jak w Beskidach: bar, restauracja i na piętrze sala pełna łóżek. Dla wielu to koniec pierwszego etapu. Dla mnie chwila przerwy.

Wpakowałem w siebie potężną kanapkę z dzbankiem pomarańczowego soku, napełniłem butlę świeżą wodą, zmieniłem koszulę.  Zmieniłem długie spodnie na krótkie i o wpół do pierwszej ponownie byłem w drodze.

Rady, aby   pierwszego dnia, zatrzymać się w Orisson, nabrać sił i kontynuować nazajutrz – nie posłuchałem. I bardzo dobrze!  Później jednak pojawiły się wątpliwości, ale cel był przede mną, nie za mną.

Tuż za Orisson skończyła się cywilizacja i asfaltowa droga. Jak dotąd wyprzedzali mnie wszyscy rowerzyści, których było zaskakujaco dużo. Siedzieli sobie wygodnie na dopasowanych siedzonkach, cały ciężar, który ja dźwigałem na plecach, u nich wisiał po obu stronach tylnego koła i – swobodnie mogli rozglądać sie dokoła.

– Buen Camino!

– Buen Camino!

Nie patrzyli na mnie żebym nie widział współczucia w  ich wzroku. Ale to oni mieli szczęście, że nie widziali mojego, w którym pogarda dla ulatwień mieszała się z dumą twardzielca.

Tymczasem, jak to bywa, niebawem  role się odmieniły i wtedy to ja zacząłem wyprzedzać rowerzystów. Nawet było mi ich trochę żal: nie dość, że trzeba było ostro wspinać się pod górę, to jeszcze musieli pchać swoje obładowane rowery ponieważ  szlak pielgrzymki przestał być drogą, przestał być również ściażką, był już tylko szlakiem dla amerykańskich wojsk specjalnych Seal 6. Sapiąc głośno kilka osób przede mną i za mną starało się pchać pod górę swój los, który sami sobie zgotowali.

Coraz bardziej doceniałem rolę kijków. Oraz moich butów, które poznały się z moimi stopami  na dwa miesięce wcześniej. Mimo to po jakimś czasie poczułem znowu, że coś tam się jednak dzieje. Zaczęły dokuczać pięty i palce. Im wyżej tym było trudniej i coraz cięższy był mój plecak. Nareszcie zrozumiałem, że na trasie pomiędzy Saint Jean a Roncesvalles odbywa się coś w rodzaju naturalnej selekcji: normalny czlowiek powinien tutaj zawrócić i najbliższym pociągiem pojechać do domu. Witaj w klubie szaleńców!

Robiło się naprawdę trudno. I już troche mniej cieszyło bezchmurne niebo.

Miałem dzisiaj przejść prawie 30 kilometrów wspinając się 1200 metrów pod górę, potem schodząc kilka kilometrów  w dół  pokonać różnicę wysokości o 500 metrów  …

cdn: Część V. Krzyż Thibauda

Comments are closed.