TAM JUŻ MNIE NIE MA

Puste lozko szpitalneSpędzilem tam siedemnaście dni i nocy. Pozostawiłem puste łóżko i wolny pokoik dla następnego entuzjasty przestworzy. Lekarz, który mnie prowadził, piędziesięcioparoletni  dr Senny, zaprosił mnie na oglądanie w jego komputerze zdjęć, jakich nigdy przedtem nie miałem okazji zobaczyć. Druga taka okazja trafi mi się pewnie  kiedyś po latach, gdy jako duszek wpadnę na ziemię pooglądać doczesne szczątki.

Mój szkielet. Przed siedemnastu dniami  i – wczoraj. Na zdjęciach widać różnicę. W jednym miejscu: na prawej stronie miednicy. Otwarcie w kształcie litery V, głębokie na cztery cale, następnie kreseczka w dół, aż do samej podstawy biodrowej łopaty. Tak było dwa tygodnie temu. I kompletnie wszystko posklejane, bez śladów – to stan aktualny. Dwa tygodnie i chłop się posklejał.

„Ale, uważaj, ty chłopie, powiedział pan doktor, to wszystko jest bardzo delikatne. Musi się samo umocnić. Nie wolo ci stąpać na prawą nogę, aż ci pozwolę. Spotkamy się 18 marca.”

Bagatela: 45 dni. Przede mną siedem tygodni inwalidztwa. Kuśtykania. Do tego dochodzi złamane prawe dolne żebro, to z niego płyną bolesne bodźce przypominające, ża mam obchodzić się ze sobą jak z jajkiem.
Jeszcze coś mi tam powiedzieli.  Aha, że od teraz… każde działanie ma poprzedzić chwila zastanowienia.

Pan Zbyszek ma wbić sobie do głowy pewna oczywistą prawdę. Siedemdziesiątka tuż!

Jeszcze tylko parę wiosen, Jeszcze parę przygód z losem

Siedemnaście dni i siedemnaście nocy w szpitalu. Siedemnaście powtórek. O szóstej rano pani z laboratorium pobiera krew. Po jej wyjsciu drzemię jeszcze troszkę i słucham głosów korytarza. Vis a vis mojego pokoju na rozleglym holu podzielonym na sektory z biurkami i komputerami, miały swoje miejsca pracy panie, które tym wszystkim zarządzały. Przez cały Boży dzień wpatrywały się w ekran i stukały paluszkami w keyboard rejestrując wszystkie informacje o pacjencie.  Na chwilę przysiadywały tam pielęgniarki, którym bezpośrednio podlegali tacy tam różni polamańcy, jak ja. Zaczynały pracę o siódmej trzydzieści i przez dwanaście godzin tuptały pomiędzy kilku salami.

Oddział rehabilitacji dzielił się na dwie grupy: młodzieżową, do której ja należałem i grupę starszaków, z którymi było nieco więcej kłopotów. Starsi zdążyli więcej w życiu narozrabiać i teraz wyłażą skutki. Przez dwanaście zegarowych godzin, dziennych lub nocnych, grupa podlegała jednej siostrze. O siódmej trzydzieści rano do siódmej trzydzieści wieczorem. I nocna zmiana. Też dwunastogodzinna.

Dzień dobry, dzień dobry. Pobadamy!  Pomagała podnieść się, porządkowała poduszki, podjeżdżała z wózkiem pełnym aparatury i następowało rutynowe badanie.
Temperatura. Codziennie od 36.5 do 36.9.
Puls. Codziennie 78 do 85.
Ciśnienie krwi. Codziennie 119/68 az do 131/75.
Wydolność oddechowa. Codziennie 98.
Prosze poruszyć stopami. Doskonale.
Prosze poruszyć dłońmi. Bezproblemu.
Coś boli? Nic nie boli.
Co ja tu właściwie robię – pytam siostrę codziennie. Ja też nie wiem – dopowiada ubawiona i zwija swoje słuchawki. “Niebawem wrócę, pomogę panu się umyć.”
To niebawem trwało nigdy nie wiadomo jak długo. Wystarczyło, że w następnym pokoju ze wszystkim było nie tak.

Zmieniały się. Wszystkie były miłe, uśmiechnięte, staranne. Ale dwie posród nich wyróżniało coś, czego na początku nie umiałem sprecyzować. Właściwie różniło je wszystko. Wiek, kolor skóry, styl. Angela, mocno zbudowana czarnoskóra pielęgniarka, na pozór twarda, wręcz kategoryczna ale już po chwili rozmowy wyłaziło z niej współczucie i ogromna chęć pomocy, ulżenia. A druga, serdeczna i opiekuńcza siostra Renata, Polka. Obie niezwykle sprawne,  zwykle szybko uporały się z podstawowymi badaniami aby potem poświęcać nam więcej czasu. Myły i maściami chroniły mi plecy przed odleżynami. Pomagały, gdy w stresie nie mogłem sobie poradzić z koniecznymi czynnościami, a wstawać z łóżka jeszcze nie umiałem. Były zawsze blisko. Pomagały funkcjonować w szpitalu.

Wszystkie inne też się starały, pomagały z uśmiechem i wszystko robiły prawidłowo. Ale ten detal, który obie siostry wyróżniał sposród pozostałych, jest nie do opisania w języku męskim. Może obrazowo. Gdy szykuję z moimi zięciami lub wnukami stół na całą rodzinkę, układamy, zgodnie z poleceniem, obrus. Robimy to starannie, obrus już leży równiutko zwisając z każdej strony stołu. Ale coś jest nie tak. Wołamy Miluszkę. Ona przejeżdża ręka po tym obrusie, jakby go głaskala, i już jest nie tylko dobrze, ale i…cieplej.
Mężczyzna jest bezradny układając obrus na stole. Ale jeszcze bardziej  bezradny – w szpitalu. I źle mu z tą bezradnością, wstyd mu, że już nie jest tak silny, jak był. I że w ogóle już nie może na siebie liczyć. Wtedy trzeba tak mu pomóc, żeby uwierzył, że wracają mu siły i coraz wiecej może. I że już nie jest słaby. Wydaje mu się, że potrzebuje już tylko odrobiny pomocy. Potrzebny jest wówczas ktoś, kto dogłaska ten obrus.

One to doskonale robiły, te dwie siostry, Angela i Renata.

Bookmark the permalink.

Comments are closed.