9. KANA GALILEJSKA

Kościół w Kanie Galilejskiej

Kościół w Kanie Galilejskiej

Dziwnie radośnie zareagowała pielgrzymka na wiadomość, że kolejny nasz postój wypada w Kanie Galilejskiej. Z czymś nam się to kojarzy… Zapewne z wczorajszym wieczorem w hotelowym barze, gdy kontynuując wieczorek rozpoznawczy zapoznawaliśmy się z miejscowymi produktami. Mimo kilku prób nie zdecydowałem jeszcze który produkt odpowiada mi bardziej: Adom Marriage czy Aviv Marriage. Barman sugerował abyśmy sprawdzili również Yarden, ale dwucyfrowa cena lampki tego wina odebrała nam apetyt. Cabernet Savignon było za delikatne i jakby słodkawe. Dalszy ciag rozpoznania odłożyliśmy na dzisiejszy wieczór. Tymczasem okazuje się, że niewielka jest odległość z Nazaretu do Kany Galilejskiej i nie ma co się w autobusie rozsiadać. Nasza budująca się paczka -rozrabiaczka, zajmująca ostatnie miejsca, w samej głębi już za tylnymi kołami, porozumiewawczo mruga do siebie. Przecież wiadomo o co chodziło w Kanie Galilejskiej.

Wyobrażam sobie, że ceremonia ślubna i kilkudniowe wesele, które odbyły się gdzieś w pobliżu Kany Galilejskiej, utrzymane były w formie Skrzypka na dachu. Tradycja zapewne dużo starsza niż Ewangelia. Na pewno był tam taniec z butelkami na głowie, był toast z deptaniem kieliszka. I, niefortunnie, zabrakło wina. Ale wstyd! Ktoś zawalił sprawę. Drużbowie, dostawcy… Był tam Jezus z uczniami, była Maryja. I tylko jedna, jedyna rada jak wybrnąć z kłopotu. Sklepu z winem w pobliżu nie było. Teraz jest.
Pomóż im – poprosiła Matka Syna.

„Wtedy Matka Jezusa rzekła do sług (weselników): Uczyńcie wszystko, cokolwiek wam nakaże. A stało tam sześć stągwi kamiennych, które służyły do żydowskich obmyć i każda z nich mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Powiedział tedy Jezus: napełnijcie stągwie wodą. I napełnili je po brzegi. Potem powiedział do nich: Zaczerpnijcie teraz i zanieście gospodarzowi wesela.” J 2.5-8

Co było dalej nie trudno sobie wyobrazić. Chciałbym widzieć tą minę gospodarza wesela, kiedy spróbował wina z nowej dostawy. Godna najlepszego pędzla. Obraz miałby tytuł: „Gospodarz wesela w Kanie Galilejskiej próbujący wino, którego zabrakło, a nagle się znalazło.” Wart wszystkie pieniądze. Przecież to musiał być nektar jakiego nikt dotąd nie smakował. Cudowny smak, głęboki i słoneczny jak wzgórza Hermonu, skąd pochodzi najlepsza woda w Galilei, gdzie dojrzewają najlepsze winnice. To najznakomitsze izraelskie wino Yarden, którego dzisiejszy smak, oczywiście, nie dorównuje tamtemu, ale jest namiastką. Ślinka leci na samą myśl jak przedni to był trunek.
Ale było tam coś jeszcze. Nie tylko było tak smaczne, że smakiem przebiło to pierwsze, podane na początku wesela, ale – ile go było? Sześć stągwi! Po około trzydzieści litrów każda, nawet trochę więcej. Dwieście litrów znakomitego wina. Dwieście litrów…Uczniowie Jezusa, późniejsi apostołowie, jakiekolwiek były ich motywy ruszenia za Nim, właśnie w tym momencie nabrali przekonania, że wszystko będzie świetnie, że wszelkie kłopoty będą rozwiązywane natychmiast. Jeśli dotąd były jakieś watpliwości, rozwiały się zupełnie w nastroju radosnej, weselnej ceremonii. Sława o tym rabbim dopiero kiełkowała, już mówiono o Nim tu i ówdzie w Galilei, budziła się nadzieja, że może to jest On, może ten Oczekiwany…
Ci pierwsi, którzy za Nim ruszyli powtarzali o czym mówił, nie rozumiejąc do końca. Zapewne opowiadali o cudzie w Kanie Galilejskiej.

W miejscu tym dzisiaj stoją dwa kościoły: katolicki, do którego podążamy i prawosławny (grecki), w którym akurat odbywał się ślub, tak intensywnie przeze mnie filmowany, że o mały włos spóźniłbym się na własny, którego odnowienie zaproponawał nam Ojciec Sławek – oto trafialiśmy idealnie w kolejną naszą rocznicę. Moja oblubienica stała pokornie przed ołtarzem wierząc, że się wreszcie odnajdę, że nie zrejteruję. W gruncie rzeczy nic by to nie dało. Dotychczas zawsze gdziekolwiek się zawieruszyłem, w końcu znajdowałem się. Nie wiedziala, że nie byłem zorientowany co się dzieje. Była to niespodzianka, a po zorientowaniu się o co chodzi mój entuzjazm nie miał granic, wszystko mieliśmy zacząć od początku, była więc szansa parę spraw ponaprawiać. Tak mi się przynajmniej wydawało. Wraz z nami przyrzeczenia ślubne odnawiają jeszcze trzy inne pary z naszej pielgrzymki. W Kanie Galilejskiej, przed ołtarzem, w obecności księdza i całej naszej pielgrzymki powtórzyłem to samo jeszcze raz. Tego rodzaju powtóra ma swoją dobrą stronę: teraz, gdy coraz słabiej z pamięcią – łatwiej mi będzie zapamiętać na dalsze lata co tam naobiecywałem. No i otrzymaliśmy specjalny kościelny certyfikat, jakby nowy akt ślubu, gdyby tamten się gdzieś zagubił.
Fajne, że właśnie stąd, z Kany Galilejskiej.

A naprzeciw kościoła – coś dla ciała. Winiarnia w Kanie Galilejskiej z wieloma gatunkami izraelskiego wina. Słodkiego, wytrawnego, białego, czerwonego, taniego, drogiego, słowem: każdemu według… nieznajomości tematu. Z perspektywy czasu dostrzegam, że to właśnie tam, w Kanie Galilejskiej, rozpoczęło się nasze puszukiwanie dobrego wina; wówczas jeszcze oboje, Miluszka i ja, niewiele o winie wiedzieliśmy. Dopiero po rozpoczętych tam poszukiwaniach zrozumieliśmy cenną myśl, że życie jest zbyt krótkie, żeby pić marne wino.

Wąskie uliczki Kany Galilejskiej nabieraja szczególnego koloru o zachodzie słońca, którego promienie załamują się na minaretach i tworzą pastelowe tło dla śpiewu muezzina. U nich pora na modlitwę. Pierwszy modli się muezzin, zaczyna od preambuły Koranu: Jeden jest Bóg, Allach Akbar. Śpiew wędruje po zakamarkach uliczek, odbija się, wraca, nakłada na następne wersety i powstaje wrażenie chóru muezinów. W śpiewanej modlitwie słychać tęsknotę. I powtarzają się słowa: Allach Akbar.

Pora wracać. W autobusie odmawiamy różaniec. Bóg jest tuż…

Ciag dalszy & raquo;

Comments are closed.