Księga Pierwsza – Buen Camino – Część V. Krzyż Thibauda

Dzień 1. – Saint Jean Pied de Port -Roncesvalles,  27.9 km.

Do granicy między Francją i Hiszpanią miałem dotrzeć w ciągu dwóch godzin i tak by było, gdyby nie La Croix Thibaut. Krzyż i jego obrońca Thibaud – król Navarry.

09

Le Croix Thibaud – zmodernizowany

 Znalazłem się raptem na płaskowyżu.

„Keep left and turn off right at Le Croix Thibaud a modern memorial cross.” Tyle przewodnik.

Na miejscu żadnej tablicy, żadnych wyjaśnień, jedynie krzyż otoczony niskim płotkiem zamykający zaśmieconą przestrzeń –  zaczynał się, spotykany potem na całej trasie, zwyczaj pozostawiania przez pielgrzymów  jakichś pamiątek, kamyków, wstążeczek, karteczek z życzeniami – wszystkiego co razem tworzyło barwny śmietnik. Nie uczestniczyłem w tym procederze.

Możesz minąć ten „modern memorial cross” nie zwróciwszy na niego uwagi, jest niepozorny – różni się wzrostem, konstrukcją i architekturą  od wielu innych dawno temu postawionych  krzyży na trasie Camino de Compostela. Zmodernizowany, cokolwiek to znaczy.  A szkoda. Wielka szkoda. Moderniści, z sobie znanych powodów, ukryli tradycję Krzyża Camino de Compostela, która tu właśnie, w tym miejscu miała swój,  jakże charakterystyczny dla tamtych i dzisiejszych czasów, początek.

10

Krzyż Thibauda – Krzyz Camino

Położone nieopodal szlaku resztki murów Chateau Pignon nie przypominają dawnej świetności, ruiny jak ruiny, mnóstwo ich na pielgrzymkowym szlaku. Omijając je tracimy co najpiekniejsze: historię – legendę,  o wielkiej miłości, o bohaterstwie, i o…różach Thibaud.

I o Krzyżu Thibauda.

08

Thubaud

Wiedzcie, panowie, kto nie ruszy dziś
Tam, gdzie Bóg poniósł śmierć i z martwych wstał,
Kogo zamorski nie ozdobi krzyż,
Tego zapewne też ominie Raj.
Czyja więc litość w kim jest nieuboga,
Niechaj rusza, ażeby pomścić Boga,
Oswobodzić jego ojczysty kraj.

Gnuśnych i podłych zostanie tu ćma;
Tych nie obchodzą ni honor, ni Bóg;
Mówią: ‘Cóż pocznie tu małżonka ma,
Gdzieżbym przyjaciół mych opuścić mógł?!’
Takich szaleństwo zupełne ośmiela;
Wszak jednego mamy tu przyjaciela,
Który za nas Krzyż na Golgotę wlókł.

Ale młodzieńców huf ruszy na wieść –
Aby swe życie nieść dla Bożych służb;
Pójdą młodzieńcy po sławę i cześć,
Tutaj zostanie zaś jedynie tchórz.
Ślepym jest – widzę to sam znakomicie –
Kto dla Boga swoje oszczędza życie;
Sławy u świata ten nie zyska już.

Panno Czcigodna, ukoronowana,
Łaski pełna, prośże za nami Pana,
A nieszczęście wszelkie ominie nas!

Hrabia Thibaud de Champagne był wojownikiem,  Templariuszem z rodzinnej tradycji  (jeden z jego odległych kuzynów był mistrzem tego Zakonu)  i poetą. Póki był wojownikiem wszystko szło normalnie, poetą został gdy  pojawiła się kobieta – jak zwykle od razu też zaczęły się komplikacje. Miał 23 lata. Wypowiedział służbę Luisowi XI królowi Navarry, żeby  powierzyć swoje zbrojne ramię księżniczce imieniem  Blanka Castille. Blanka- intrygantka uważała, że to jej należy się korona ponieważ pochodziła  z zacniejszego rodu niż król.

Północ Półwyspu Iberyjskiego dla muzułmanów wciąż stanowiła upragniony kęsek, do którego ni jak nie mogli się dobrać. Niemal-że prosta linia idąca w poprzek Hiszpanii równoleżnikowo odcinała najeźdźcom dostęp do Morza Pónocnego. Atakowali a to armią, a to drobnymi wypadami. Nieustannie przez siedemset  lat i – nie udało się.

Historia, albo legenda krzyża zaczyna sie, gdy któregoś poranka 1230 roku, Thibaud napotkał Maurów niszczących groby przodków Blanki – pretendentki. Krzyż irytował ich szczególnie.

Jak przystało na Templariusza, Thibaud zreagował. Najwidoczniej nie był za mocny w operowaniu mieczem, stracił go w walce i bezbronny, wycofując się, zobaczył leżący na ziemi wyrwany wcześniej z grobu,  metalowy krzyż, bardzo ozdobny, ale gdy go odrócił górna jego część stała się rękojeścią, dolna zaś klingą.

Krzyż okazał się wystarczająco mocny. Thibaud rozprawił się z przywódcą Maurów, a resztę przepędzili słudzy. I to wystarczyło. W 1234 roku Thibauda ukoronowano na króla Navarry. Nie wiadomo co stało się z królem Luisem XI, ani też jak dalej ukladały się relacje króla z Blanką.  Cokolwiek się tam zdarzyło, król Thibaud I niewiele mial czasu na romanse. Wojował, bronił niezależności Navarry, aż poległ w 1239 roku w bitwie pod Crusade.

Pozostał po nim krzyż, nazywany odtąd Krzyżem Thibauda.

Pozostały pieśni, spory rozdział w historii, do końca nie wiadomo: francuskiej czy hiszpańskiej oraz wyhodowana później odmiana róż, którym nadano imię Róże Thibaud.

W tym czasie przez Navarrę już wędrowali pielgrzymi. Zapewne to oni ponieśli w świat opowieść o Thibaudzie, a jego krzyżem oznaczyli całą pielgrzymkową drogę Camino de Compostela.

Komu przeszkadzał Krzyż Thibauda, dlaczego zmodernizowana i bardzo pomniejszona  forma jest lepsza od dawnej –  prawdziwej?

„W Hiszpanii szlak pielgrzymek idących w strone Santiago de Compostela miał także wymiar obronny  wiązał się z przeświadczeniem o konieczności obrony tego , co najważniejsze w chrześcijaństwie, przed zalewem islamskiej agresji.” Tomasz Łysiak, „Je suis Charlie…Martel”.  To zapewne przyciąga na Camino tak wielu ludzi niezwiązanych z Kościołem Katolickim, czują  tutaj, choć niechętnie przyznają, bezpieczne oparcie.

Navarra. Słup graniczny pomiedzy Francją i Hiszpanią

Do prowincji Navarra wkraczam wraz z przekroczeniem granicy francusko-hiszpańskiej.  Navarra jest dziś hiszpańska. To Kraj Basków.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kolejny mój komunikat z trasy, SMS:

Sun Sep 20, 8:43 AM

14:30. 19 km. Jeszcze 8 km, ale wciąż ostro pod górę.
Zużyłem już trzy koszule.
Jestem dzielny, nie daję się.
I wciąż w doskonałym nastroju. Jak wszyscy na Camino.
Ale…

Schemat pierwszego etapu Camino, który obok innych akcesoriów  otrzymałem w biurze pielgrzyma, prezentował się niezbyt zachęcająco:

12

Schemat wysokości i odległości pierwszego dnia

Saint Jean Pied de Port leży na wysokości 200 m n.p.m. Orrison na 800 m. Na szczycie  Collado Lepoeder osiągnąłem wysokość 1430 metrów. Stamtąd należało się sturlać na 900 metrów. Ale (!), ostrzeżono w biurze, niech Pan Bóg broni schodzić stromizną na lewo od szczytu, to droga bardzo stroma, pokryta ruchomymi piargami, krótka ale  bardzo niebezpieczna. Należy iść w prawo, serpentynką asfaltową, fakt, że znacznie dłuższą o prawie 7 kilometrów.

Zapamiętałem.

Zejście z Col de Lepoeder wcale nie było łatwe. Tam na szczycie, kiedy zażywałem rozkoszy wypoczynku  ktoś mi powiedział, że niewiele mamy czasu, bo w niedzielę w kolegiacie Roncesvalles msza dla pielgrzymow jest zwykle o szóstej. To był ten mój pierwszy błąd, jak się później okazało – błogosławiony. Było dwadzieścia minut po piątej, a do pokonania 500 metrów różnicy wysokości, z prawem wyboru: stromo 3.5 kilometra  po zsuwających  się piargach albo… 6.5 kilometra łagodniejszymi serpentynkami. W Sant Jean tę pierwsza drogę bardzo odradzali, toteż – nie skorzystałem. Ruszyłem „pędem” serpentynkami. Bez szans na to aby zdążyć na czas.

Gnałem, na ile to możliwe po stromiźnie. Niektóre zakola serpentynek skracałem.   Uczyłem się schodzenia z góry  wspomagając się kijkami, o czym do tej pory nie mialem pojęcia, ale wiedziałem, że ta umiejętność jeszcze mi się przyda.

Po wczorajszych bezowocnych oczekiwaniach na mszę w Saint Jean Pied de Port,  tym razem bardzo mi na niej zależało. Potrzebowałem mocnego  wsparcia na drogę, o której po pierwszym dniu wiedzialem, że nie będzie łatwa. Bez Eucharystii, bez błogosławieństwa na drogę czułem się… pusto i głupio. Rozejrzałem się za moja Obstawą – powinni byli dopilnować, żebym zdążył na mszę. Gdzie się znowu podziali?

Dachy Kolegiaty w Roncesvalles zobaczyłem za kwadrans szósta. Dzieliło mnie jeszcze wiele serpentynowych zakoli, ale nawierzchnia drogi nagle stała się gładka, niedawno pokryta nowym asfaltem dodawała luksusu  mojemu marszowi, nie musialem wspierać sie kijkami a to, co w butach zaczynało uwierać, jakby zamarło. Wiedzialem, że jestem bez szans. Nie zdążę. „Jak to jest?”, pytalem moich Czterech Przyjaciół , „Jak to jest, że przy tak silnej obstawie nie mogę zdążyć do kościoła na Mszę?”

To było prawie  tak, jak po tym nieszczęsnym locie z dachu pytałem: „gdzieście byli, gdy ja spadałem?” A Oni spokojnie odpowiedzieli „Zrozumiesz w odpowiednim czasie”.

To, żeby zdążyć teraz stawało się sportowym wyczynem. Jeśli nie na czas, to chociaż z niewielkim spóźnieniem. A tu jak na złość droga nagle skręciła na zachód i jeszcze bardziej oddalała mnie od miasteczka. Wyglądała na obwodnicę, którą należało obejść miasteczko dookola. Beznadzieja!

I stal się cud. Pojawily sie jakieś schodki prowadzące prosto do Kolegiaty. Najwyraźniej Ktoś je tam naprędce zbudował. Nagle znalazłem się przed wejściem do kościoła, przed olbrzmymi,  kutymi  w metalu dwuskrzydłowymi  wrotami. Ale za nimi  panowała kompletna cisza. Była 18:30. Spóźniłem się!

Wrota popchnięte poruszyły się, ale musiałem użyć siły, żeby sprawdzić czy rzeczywiście są zamknięte. Pchnięte mocniej otworzyły się na oścież waląc głośno w ścianę. Zobaczyłem czterech księży przy ołtarzu i kościół pełen ludzi patrzących w moją stronę. „Jam ci jest!”, tak pewnie nie zawołalem, ale miałem ochotę.

– No to jesteśmy wszyscy – powiedział  celebrujący ksiądz, przeor, jak się potem okazało,  Kolegiaty. – Zapraszam wszystkich pielgrzymów do ołtarza na pielgrzymowe błogosławieństwo.

I po co dokuczałem moim Świętym?

Po specjalnym błogosławieństwie, udzielonym wszystkim pielgrzymom, księża procesją powędrowali do zakrystii. A ja za nimi.

 „Błogosławieństwa są odpowiedzią na naturalne pragnienie szczęścia.” Kat.1718.

Nasze SMSy opowiadają o szczegółach:

Sun Sep 20, 12:07 PM ( u mnie byla 6:07 PM)

Jak idzie?

                             Sun Sep 20, 1:18 PM (7:18 PM)

                       Dotarłem do Roncesvales o 18:30.

                       Byłem spóźniony na mszę dla pielgrzymów,

                       Ale trafiłem prosto na blogosławieństwo

                      Dla pielgrzymów, po czym poprosilem o

                      Komunię, dał mi Ją przeor tutejszego konwentu

                      Wraz z osobistym błogosławieństwem.

 

Przy ołtarzu zobaczyłem cztery uśmiechnięte twarze.  Czuwali wszyscy czterej.

 

13

Real Collegiata de Santa Maria, konsekrowana w 1219 roku . Wewnątrz figurka Matki Boskiej Neustra Senora de Roncesvalles

 

Zdjęcie Kolegiaty pstryknąłem o zmroku idąc do baraków noclegowych za rzeczką. Prowadził mnie tam pan w moim wieku, Belg, który, przed laty,  po zaliczeniu pełnej trasy powrócił tu, żeby pomagać. Przepraszał za tłok w reularnym albergue, gdzie mają dwieście łóżek, a o rozstawionych na placu za rzeczką piętnastu mobilach mówił z satysfakcją, jako o swoim niedopracowanym jeszcze osiągnieciu.  W każdym sypialnia na sześć osób, w innych toalety, łaźnie. Wszystko nowe, jakby Camino właśnie się rozpoczynało.

Zapadał mrok, plac był jeszcze rozbebeszony świeżą organizacją, było mało przytulnie, a noc zapowiadała się zimna. Wyprane koszule i skarpety powiesiłem na sznurach pomiędzy toaletami i było oczywiste, że nie wyschną do rana. Gorzej – zamarzły. Rano, skrzypiące lodem, zwinąłem i wpakowałem do plecaka z nadzieją, że gdzieś tam w drodze, gdy słoneczko przygrzeje – wysuszę moje pranie.

Jedenaście godzin trwała moja wędrówka pierwszego dnia. Dłużej niż się spodziewałem. Ale znacznie krócej niż u Paulo Coehlo, który w „Pielgrzymie” opowiada o tygodniowej wedrówce z Saint Jean do Roncesvalles. Widocznie jemu się nie spieszyło. Ale nie pojmę jak to się stało, że nie zauważył po drodze schroniska Orisson, ani wyeksponowanego plaskowyżu z Krzyżem i legendą Thibauda. Nie zauważył też jakże ważnego w tej wspinaczce szczytu Col de Leoeder. Właściwie – niczego nie zauważył, co jest częścią Camino de Compostela. Dziwne…

cdn: Część VI. Piesn o Rolandzie

Comments are closed.