DZIEWCZYNA Z AFGANISTANU

Widziałem to zdjęcie i całą wystawę przed dwoma laty w Wenecji. A tą Afgankę, albo podobną, spotkałem w Afganistanie, wiele lat wcześniej. Należała do wędrownego plemienia Pasztunów, nomadów wędrujacych od doliny rzeki Hindu do płaskowyżu Heratu. Wtedy jeszcze nie było tam wojny, to był kraj ludzi wolnych i szczęśliwych. Potem przyszły tam wojska sowieckie, potem amerykańskie, polskie… Nic tam już nie będzie jak dawniej.

Był rok 1977. Jechaliśmy przez ten zakurzony kraj wielkim „burubuchajem” drogami, których właściwie wcale nie było, a jeśli zdarzyło się, że były – rozpadały się pod naszym przedziwnie pomalowanym bedfordem. Pobliska wieś nadciągała z pomocą.

Spotykaliśmy karawany nomadów. Na początku kroczył wielbłąd z dzwonem zawieszonym u szyi. Każda karawana miała swój dzwon, każdy inny wydawał dźwęk i to za nim kroczyła cała karawana, licząca kilka setek wielbłądów z kobietami i dziećmi i wieloma uzbrojonymi jeźdźcami na koniach. Za karawaną podążał inwentarz: krowy, kozy, owce. Żadnych wozów, namioty i cały dobytek wędrował na wielbłądzich garbach. Mężczyżni byli uzbrojeni. Kobiety obwieszone złotem. Z karawany emanowała duma.

Ta dziewczyna  to Pusztunka z karawany nomadów. Zapamiętałem ją… te jej niebieskie oczy.

Wspiąłem się na wysoki stopień, o który oparł się plakat z dziewczyną, łatwiej było stąd objąć wzrokiem i obiektywem aparatu całą fasadę katedry. Wrażenia jakie mi towarzyszyły w tym momencie wyszukiawały jakiegoś porównania: czy kiedykolwiek widzialem coś równie pięknego? Kiedykolwiek w życiu? Czy zdarzyło się, że – jak teraz –  nie uwierzylem? Ta chwila, to ujrzenie skończonego piękna jakim jest fronton katedry w Sienie, wydawała mi się tak nierealna, jak tamto wydarzenie z przed lat, w Fajzabadzie.

Spaliśmy na tarasie hotelu polożonego na samej krawędzi głębokiego u-wadi, z którego po przeciwłegłej stronie wyrastał stok góry przecięty kreską drogi. Był świt. Obudził mnie dzwon karawany, zobaczyłem ją  na przciwstoku, na tej drodze, którą przez lata wydeptały wielbłądy.  Wschodzace słońce zza pleców oświetlało mi to niezwykłe widowisko. Widziałem dobrze tę karawanę  wielbłądów z kobietami i dziećmi na ich grzbietach,  jeźdźców  pośród nich. Spokój, powaga, przecudny widok i majestat.

Jak fronton katedry w Sienie.

RZYM U MOICH STÓP

Po prawej, w tle –  Pałac Prezydencki na Kwirynale. A od pałacu trochę w lewo widać kopułę Bazyliki Świętego Piotra. Kończymy drugą część Naszych Podróży Włoskich. Aby je opisać trzeba je odbyć. Zawsze we wrześniu.

Pierwszy raz… Kiedy to było pierwszy raz?

Początek września 1987 roku. W Polsce zaczynał się rok szkolny, a nasze dziewczyny niepokoiło, że nie poszły do szkoły od pierwszego dnia, że tam koleżanki, a może i nauczyciele, nie wiedzą, co się stało.

Nikt tutaj wtedy na nas nie czekał. Po roku, dokladnie 12 października 1988 roku odlecieliśmy z Rzymu do Toronto. Zdaję się, że to była środa. W Toronto prószył śnieg.

Tamte trzynaście miesięcy są dobrym wspomnieniem. Mieszkaliśmy pod Rzymem, w Ostii, i przyjeżdżaliśmy tutaj niemal każdej niedzieli, za wyłączeniem tych, które spędzaliśmy wędrując gdzieś dalej. Rzym nie jest przytulnym miasteczkiem. Jest wielkim zbiorowiskiem niezwykłych miejsc, śladów historii, tajemniczych zaułków, parków, bez których rzymianie nie potrafiliby żyć, oraz dzieł sztuki na każdym kroku. Byli tu wszyscy najwięksi dawnych i naszych czasów. Wybitni w sztuce i najwięksi spośród świętych. I wszyscy zostawili jakiś ślad. Jest w istocie każdego miejsca, które dotknęli. Powietrze wokół jest nimi nasiąknięte. Odczuwam to na pierwszym piętrze nad zakrystią kościoła św.Andrzeja na przeciw prezydenckiego pałacu. To miejsce należało i… wciąż należy do Św. Stanisława Kostki. Tam mieszkał, modlił się i tam zmarł, w bardzo młodym wieku. Jest moim patronem od czasów bierzmowania. Jest jednym z czterech, którzy są ze mną zawsze… Oczekują gdy przybywamy.

Dwa lata temu zaczęliśmy i zakończyliśmy podróż w Rzymie. Tym razem zaczęliśmy w Weronie i zakończyliśmy w Rzymie. Dwa tygodnie za każdym razem.

Żeby wygospodarzyć te dwa tygodnie muszę wcześniej, w krótkim czasie, skupić się nad ważnymi sprawami, nadać im bieg, aby nie zauważyły, podczas tych dwóch tygodni, że mnie nie ma.

Żeby nikt tego nie zauważył.

Moi pracownicy w firmie, którym nie może zabraknąć ani pracy, ani pieniędzy.

Klub żeglarski, w którym cotygodniowe regaty muszą odczuwać obecność „Odyseusza”.

Nie mogą zatrzymać się nagle przygotowania do Wagner Sailing Rally 2015.

Musi być zadbany i ogród wokół domu i terminy wszystkich płatności.

Cierpią tylko fitness club i mój blog – ten chyba najbardziej. Zamilkł w maju, gdy już wiedziałem, że z czymś nie podołam.

Przepraszam. Nie poprosiłem o urlop i teraz mam olbrzymie zaległości, bo działo się naprawdę dużo.

Wszystko opowiem…