PRZEDWIOŚNIE

marina przedwiosnie1 web

Niedziela Palmowa 2013 nie różni się u nas od wielu poprzednich niedziel palmowych, za wyłączeniem pierwszej w Kanadzie, kiedy wpadliśmy na handlowy pomysł produkcji palm. Właściwie to nie był mój pomysł, tylko mojej Miluszki, która ma talent artystyczny i bardzo dużo cierpliwości. Ja tylko powędrowałem po przymarzniętych jeszcze bagiennych poletkach, gdzie rosły trzciny,a niektóre z nich miały zakończenie w formie twardej pałki, które zapewne są trzcinowymi kwiatami i doskonale nadawały się do przyrządzenia świątecznych palemek.  Po udekorowaniu ich wstążeczkami i paciorkami sprzedawaliśmy je pod kościołami po pięć dolarów, aż nas pogonił pewien  proboszcz, któremu dochód ze sprzedaży  liści tataraku przesłonił miłosierdzie. Byliśmy bardzo konkurencyjni. Pozostali proboszczowie przymknęli oko i był to pierwszy nasz udany bizes w Kanadzie.

Dzisiaj ozdobne palmy sprzedają w polskich sklepach, w kościołach  wyłącznie tatarak.

Żeby uniknąć tłoku, który w polskich kościołach narasta do zenitu w Palmową Niedzielę i Wielkanoc,  my ruszamy do kościoła w pobliżu, który jest parafią kanadyjską, czyli wielobarwną. Lubię ten kościół, mało w nim przepychu, przypomina wystrojem raczej protestancki kościół niż katolicki (niebawem obecny papież da nam popalić za te przebogate wystroje, za to bogactwo na pokaz), ale nade wszystko lubię go z powodu ludzi, wiernych, którzy zebrali się tutaj w bardzo pogodnym nastroju. Mam wrażenie,  że wszyscy mnie tutaj lubią, mimo, że nie znają, nawet nie wiedzą jakiej jestem narodowości. Nie wszędzie tak jest.

Inny powód dla którego lubię tu bywać jest śpiew, mimo powagi mszy, zawsze rytmiczny, melodyjny i sprawnie prowadzony przez chór i niewielki muzyczny zespół. Dyrygentem jest chłopak o azjatyckiej twarzy, który jednocześnie gra na pianinie z ekspresją dobrego jazzmana i z tak gorącym entuzjazmem,  że cały kościół napełnia radością.  Mszę odprawia czarnoskóry ksiądz, a wypadające na dzisiaj Misterium Męki Pańskiej prezentują Hinduska, Murzyn i dwoje białych.

A potem, żeby pozostać w anglosaskiej tradycji, idziemy do Klubu na lunch żeby przez okno przyjrzeć się wciąż jeszcze opustoszałej marinie.

Trzeci dzień wiosny.  Nic ciekawego. Jeszcze w tych jachtach na wodzie, okrytych plastikiem, mieszkają jacyś dziwni ludzie, którym bardzo odpowiada wąska przestrzeń i wilgoć. I tak każdej zimy, od lat. W tym roku w zatoce nie było lodu, a odrobina śniegu pojawiła się dopiero w marcu. Wiatrów też od poczatku roku nie było za wiele, mam nadzieję, że pojawią się w sezonie żeglarskim.

Za miesiąc  zwodujemy Odyseusza. Po moim wypadku, który – jak niektórzy mówili – miał mi ograniczyć start w regatach, prawie już nie ma śladu. Będą więc starty. Ale mniej, niż w ubiegłych latach, trzeba również trochę pożeglować bez wyścigów.

Jak zwykle wczesną wiosną nie mam problemu z załogą, ochotników jest tak wielu, że nie zmieściliby się na Odyseuszu za jednym zamachem. Nawet za dwoma. Wszyscy moi znajomi i przyjaciele zamierzają tego roku ostro żeglować. A potem, jak zwykle,  nie wszyscy mają czas, żeby mi pomóc w przygotowaniu jachtu do wodowania, a kiedy przychodzi dzień, kiedy trzeba najpierw asystować, gdy dźwig zdejmuje jacht z trailera, a następnie położy go na wodzie i trzeba umocować maszt, przeprowadzić go do wyznaczonego doku, wtedy na ogół towarzyszy mi ktoś jeden, bo nikt w tym akurat dniu nie może.  Tak jest od lat. Zwykle tym jednym był Janusz, ale ostatnio jemu również coraz bardziej brakuje wolnego czasu, nie jest żonaty więc to zrozumiałe.

Tegoroczna załoga zapowiada się duża. Mnóstwo żeglarzy, którzy obiecują uczestniczyć w  regatach  i dalekich rejsach. Jak ja ich pomieszczę?

Powiedz stary który już raz dajemy w tej knajpie w gaz…

…I nie podnosząc  tyłka z miejsc wyruszamy w daleki rejs… – śpiewa Jurek Porębski.

 

Smętny jest widok przedwiośnia w marinie.  Ale za tydzień Wielkanoc  obudzi nadzieję!

OSTATNI WIECZÓR

009web

Ze slajdowego pudła – ciąg dalszy…

To był chyba przedostatni wieczór w Polsce.  Gizela i Andrzej przyjechali, żeby się pożegnać i posłuchać naszych dziewczyn, tego ich: „Ze mna można tylko pójść na wrzosowisko…”; też wyjeżdżali. Oni do Niemiec, my – przez  Włochy… gdzie Bóg da. O Kanadzie wiedzieliśmy tyle, że leży na zachodniej półkuli poza kręgiem polarnym.

Ale roztropność: porzucaliśmy dom rodzinny, kraj, nie mieliśmy pojęcie dokąd jedziemy, a dzieci zagoniliśmy do śpiewania.  Pewnie dla zmyły, bo obie najmłodsze  miały nic nie wiedzieć, żeby nie wypaplały na podwórku.

Te najmłodsze miały wtedy 14 i 17 lat i już pierwszego dnia we Włoszech poinformowały nas, że one od początku wiedziały, że wyruszamy na emigrację i że już nie wracamy.  Całą konspirację można było o kant potłuc, ale wtedy nie myślałem o tym, że wyrywając  swoje korzenie nie zapytaliśmy o zdanie naszych dzieci. One też wyrywały. I zaczęły już swoje zdanie mieć.

Nasza najstarsza, już wtedy dwudziestoletnia olała ten nasz pomysł. Pobyła z nami trochę we Włoszech i zawróciła. Tam skarb gdzie serce twoje. Za rok dołączyła  do nas w Kanadzie.  Z mężem i z wyraźnym brzuszkiem. Teraz już chciała zostać z mamą i z tatą.

Ale kompletowaliśmy się jeszcze trzy lata. Jeszcze jedna córeczka zawieruszyła się po drodze,  jeszcze synek coś tam w Polsce dłubał…

Pobyli troche z nami, ale prędko porozchodzili się „po świecie”. Mają już własne gniazdka, walczą,  ile sił, i jakoś sobie radzą. Zdaje się, że nie mają już pretensji, że ich wtedy, tak bez pytania, wyrwaliśmy. Bo jakby mieli, to by tu nie wpadali.

Witamy ich w czwórkę: my oboje, Chico i gitara.

„Ze mną można tylko pójść na wrzosowisko…” . Są piosenki, które nigdy się nie znudzą.

JAKBY DOPIERO CO

008na-plazy (1)

Na zdjęciu matka i córka. Matka to ta z lewej. Miluszka i Inka.

Znalazły muszelkę na brzegu Morza Śródziemnego. Na południowym, libijskim brzegu.

Rok 1985, marzec.

Nadal czerpię ze slajdowego pudła, powstanie z tego gigantyczna galeria zdjęć z lat siedemdziesiątych. Wyszły z ukrycia i teraz będą zajmować należne im miejsce. Posród innych wspomnień i wielu innych zdjęć,  kolorowych i czarno-białych. Zdjecia już wyblakły, wspomnienia chyba też, ale zdjęcia poprawimy w  Photoshopie. Nie wiem jak to będzie ze wspomnieniami; myślę, że tak samo, trzeba tylko starannie je otworzyć,  przyjrzeć się im, wyostrzyć kontrast, wzmocnić przyblakłe kolory i wyciagnąć  tło. To wszystko bardzo ważne.

Na pierwszym planie my. A w tle krajobrazy.  Polskie, libijskie, potem włoskie…

 

Pamiętam jak przyleciały. Okropnie się denerwowałem. Przed wyjazdem na lotnisko niepotrzebnie jeszcze raz się przebrałem i dopiero czekając na nie spostrzegłem, że jestem w roboczych ciuchach, które używałem na budowie, troche poplamionych, tu i tam naddartych.  Od tamtej pory słyszę, że mężczyźni pozostawieni sami sobie tracą poczucie estetyki.  Był to jeden z trzystu pięćdziesięciu słonecznych dni, zaczynało się lato i stoki gór pokryte były dywanami kwiatów, które libijskie słońce niebawem wypaliło.  Dziewczyny były szczęśliwe, droga z lotniska do oddalonego o sto kilometrów  miasteczka El-Urban wiodła przez góry, w które cywilizacja dopiero wkraczała.  Za samochodem pozostawialiśmy  kilometrowy ogon kurzu poderwanego z gruntowej drogi.

Odkurzamy slajdy, odkrywamy wspomnienia. Znowu mamy po czterdzieści lat. A nasze dzieci po naście…

PUDŁO PEŁNE SLAJDÓW

Shahaura 77

Ta góra na drugim planie to Shahaura, 7227 m n.p.m., leży we wschodniej części grani Hindukuszu, na granicy Afganistanu i Pakistanu. A ten gość na pierwszym planie miał wtedy 32 lata.

Właśnie odkryłem sposób skanowanie slajdów. Nie sam, prezent nazywa się „Optex”, podarował mi go Św. Mikołaj na gwiazdkę (zdaje się, że wiem kto był tym Św.Mikolajem, ale nie wypada mi demaskować, bo to nie był on).  Jest tych slajdów całe pudło i nawet już nie pamiętam o czym opowiadają. Skanuję i przypominam sobie wydarzenia sprzed lat. To jedno z nich: moja pierwsza wyprawa wysokogórska, Polish Hindukush Expedition 1977. Hindukusz byl wówczas dla klubów wysokogórskich bardzo dostępny bo tani i… łatwy logistycznie. Lecieliśmy samolotem do Moskwy, następnym samolotem z Moskwy do Duszanbe (Tadżykistan), a z Duszanbe jechaliśmy pociągiem do Termezu, stamtąd przeprawialiśmy się promem prez rzekę  Amu-daria do Afganistanu.

Po odprawie celnej w szałasie na samym brzegu Amu-darii, wynajęliśmy „Buru-buhaja”, czyli olbrzymią ciężarówkę, która dowiozła nas do podnóża gór w ciagu dwóch tygodni. W tamtym Afganistanie nie było drogowych map. Jechaliśmy w góry, a kierowca wiedział jak tam trafić. I jechaliśmy w poprzek pustyni, korytem wyschniętej latem rzeki (uwadi), półką skalną wykutą w stoku góry, czasami koleinami wyznaczonych już traktów. Buru-buhaj w miejscowym języku farsi, znaczyło: ruszaj z Bogiem. Tak nazwaliśmy te wielkie, fantastycznie pomalowane i poozdobiane ciężarówki. I trafiliśmy dokładnie tam gdzie trzeba.

Ile jest tych slajdów? Bardzo dużo. Nie tylko z tej wyprawy, z wielu innych. Z naszego pielgrzymowania przez lata. Patrzymy – a to my, młodzi jeszcze. Nasze dzieci malutkie. Pierwsze ich żeglowania. Pierwsze ich wspinaczki w Skałkach Kroczyckich. Komunia Święta. Jakieś rodzinne święta przed trzydziestu pięciu laty… Nasi rodzice. Nasi przyjaciele, którzy odeszli… My…