Ze slajdowego pudła – ciąg dalszy…
To był chyba przedostatni wieczór w Polsce. Gizela i Andrzej przyjechali, żeby się pożegnać i posłuchać naszych dziewczyn, tego ich: „Ze mna można tylko pójść na wrzosowisko…”; też wyjeżdżali. Oni do Niemiec, my – przez Włochy… gdzie Bóg da. O Kanadzie wiedzieliśmy tyle, że leży na zachodniej półkuli poza kręgiem polarnym.
Ale roztropność: porzucaliśmy dom rodzinny, kraj, nie mieliśmy pojęcie dokąd jedziemy, a dzieci zagoniliśmy do śpiewania. Pewnie dla zmyły, bo obie najmłodsze miały nic nie wiedzieć, żeby nie wypaplały na podwórku.
Te najmłodsze miały wtedy 14 i 17 lat i już pierwszego dnia we Włoszech poinformowały nas, że one od początku wiedziały, że wyruszamy na emigrację i że już nie wracamy. Całą konspirację można było o kant potłuc, ale wtedy nie myślałem o tym, że wyrywając swoje korzenie nie zapytaliśmy o zdanie naszych dzieci. One też wyrywały. I zaczęły już swoje zdanie mieć.
Nasza najstarsza, już wtedy dwudziestoletnia olała ten nasz pomysł. Pobyła z nami trochę we Włoszech i zawróciła. Tam skarb gdzie serce twoje. Za rok dołączyła do nas w Kanadzie. Z mężem i z wyraźnym brzuszkiem. Teraz już chciała zostać z mamą i z tatą.
Ale kompletowaliśmy się jeszcze trzy lata. Jeszcze jedna córeczka zawieruszyła się po drodze, jeszcze synek coś tam w Polsce dłubał…
Pobyli troche z nami, ale prędko porozchodzili się „po świecie”. Mają już własne gniazdka, walczą, ile sił, i jakoś sobie radzą. Zdaje się, że nie mają już pretensji, że ich wtedy, tak bez pytania, wyrwaliśmy. Bo jakby mieli, to by tu nie wpadali.
Witamy ich w czwórkę: my oboje, Chico i gitara.
„Ze mną można tylko pójść na wrzosowisko…” . Są piosenki, które nigdy się nie znudzą.