PUDŁO PEŁNE SLAJDÓW

Shahaura 77

Ta góra na drugim planie to Shahaura, 7227 m n.p.m., leży we wschodniej części grani Hindukuszu, na granicy Afganistanu i Pakistanu. A ten gość na pierwszym planie miał wtedy 32 lata.

Właśnie odkryłem sposób skanowanie slajdów. Nie sam, prezent nazywa się „Optex”, podarował mi go Św. Mikołaj na gwiazdkę (zdaje się, że wiem kto był tym Św.Mikolajem, ale nie wypada mi demaskować, bo to nie był on).  Jest tych slajdów całe pudło i nawet już nie pamiętam o czym opowiadają. Skanuję i przypominam sobie wydarzenia sprzed lat. To jedno z nich: moja pierwsza wyprawa wysokogórska, Polish Hindukush Expedition 1977. Hindukusz byl wówczas dla klubów wysokogórskich bardzo dostępny bo tani i… łatwy logistycznie. Lecieliśmy samolotem do Moskwy, następnym samolotem z Moskwy do Duszanbe (Tadżykistan), a z Duszanbe jechaliśmy pociągiem do Termezu, stamtąd przeprawialiśmy się promem prez rzekę  Amu-daria do Afganistanu.

Po odprawie celnej w szałasie na samym brzegu Amu-darii, wynajęliśmy „Buru-buhaja”, czyli olbrzymią ciężarówkę, która dowiozła nas do podnóża gór w ciagu dwóch tygodni. W tamtym Afganistanie nie było drogowych map. Jechaliśmy w góry, a kierowca wiedział jak tam trafić. I jechaliśmy w poprzek pustyni, korytem wyschniętej latem rzeki (uwadi), półką skalną wykutą w stoku góry, czasami koleinami wyznaczonych już traktów. Buru-buhaj w miejscowym języku farsi, znaczyło: ruszaj z Bogiem. Tak nazwaliśmy te wielkie, fantastycznie pomalowane i poozdobiane ciężarówki. I trafiliśmy dokładnie tam gdzie trzeba.

Ile jest tych slajdów? Bardzo dużo. Nie tylko z tej wyprawy, z wielu innych. Z naszego pielgrzymowania przez lata. Patrzymy – a to my, młodzi jeszcze. Nasze dzieci malutkie. Pierwsze ich żeglowania. Pierwsze ich wspinaczki w Skałkach Kroczyckich. Komunia Święta. Jakieś rodzinne święta przed trzydziestu pięciu laty… Nasi rodzice. Nasi przyjaciele, którzy odeszli… My…

BRACIA W GIPSIE I INNI

 

Przyznaję, że moja „Nieoczekiwana zmiana miejsc” spowodowała pewnego rodzaju popularność, ale również nieporozumień. Otóż (cytat z Marka Twaina): Niniejszym informuję, że wszelkie informacje o mojej śmierci są grubo przesadzone! Natomiast teksty wspierajace mnie żywego to perełki literatury. Poezja prozą, poezja poetycka, klasyka… Opłaciło się.

Kapitanowi Zbyszkowi na pocieszenie

Dziś na mieście dziwne wieści
Że się w głowie nic nie mieści,
Prasa coś tam wypisuje,
Czy sensacji wyszukuje?

Mówią że kapitan stary
Poszedł w długą, na wagary.
Jedni mówią na dziewczyny,
Inni twierdzą – do mariny.

Ten spod trójki mówi – panie,
Jego wzięlo na latanie.
On się wspinał tam po linie
Ktoś go widział przy kominie.

Chodzić tak po dachach w zimie,
To się w głowie nam nie imie!
Nie za dużo było rumu?
Może brakło ciut rozumu?

Tyłek to nie latadełko!
Żeby latać trza śmigiełko!
No i silnik mocny nada,
Bo innaczej lotnik spada.

Para skrzydeł nie zawadzi
Co do ziemi doprowadzi
Miekko, lekko i bezpiecznie.
I spadochron, to koniecznie.

Choć kapitan – to nie taki,
Żeby fruwać tak jak ptaki
Latać się nauczyć trzeba
Jeśli taka jest potrzeba.

A gdy to Ci się już stało
Wychodź z tego szybko, cało
Czego życzy Ci znajomy
Całą sprawą zasmucony.

Mareczek

 

Drugi tekst to literature piekna, klasyka:

 

Witaj drogi “Bracie w Gipsie”!!!

Żeby Cię choć troszkę pocieszyć śpieszę Ci donieść że ja tez swego czasu (w 1976 r) podjąłem próbę latania…

Robiłem to co prawda nie na piechotę, a samochodem znanej marki Fiat 126 -Rally WRC i wykonałem nim 5 beczek (słownie pięć a w żargonie kierowniczym zwą się oneż beczki dachowaniem) Nie wytrzymał tych ikarowych zapędów mój kręgosłup, ale jak widziałeś jakoś się jeszcze ruszam – choć z “upławem” lat co raz słabiej…:-(((

Furda tam jednak słabości Wać Panie! Póki jeszcze garść do szabli skora bigosować trza Panie Bracie by się saracen psubrat nie rozpuścił! Prawdą niestety jest jednakowoż i to że z czasem co raz częściej bigosować zwykłem w święta przy garze, niźli na Dzikich Polach bo też i mnie różne balwierze a i medykusy zawzięte areszt na rozmaite uciechy, jako to spadochroniarstwo, czy jazda konna alibo też i białe szaleństwo – któreż to sercu memu wżdy bliskie bywały bez żadnej litości ludzkiej położyły!

Aliści od lat wielu już radzić sobie w srogich tych terminach tako zwykłem, że jako skoków by mi się zachciało to bez spadochronu ( nikt mi bowiem na takie dictum dupy potem zawracać nie będzie!), Na koniam się w Tierra del Fuego puścił, gdzie wśród bezludzi i pustaci bezmiernych na szczęście żadnego balwierza nie uświadczysz… Więc spokojnie uganiać się można, a białe szaleństwo z twarogum zaczął uprawiać i tak jakoś się żyje Mopanie. Ino zęby od zagryzania mnie psować się poczęły od żalu. Jak więc widać – jakbyś się Bracie w twardych przyziemianiach – nie kręcił to i tak Cię gdzieś dopadną… Aliści widzę że na humorze Acanu nie zbywa i tak Waść trzymaj!

Dedykacje z miłą chęcią Waści wpiszę jako tylko który z nas ową książeczkę dopadnie.

Żal okrutny iż się Waść konno alibo pieszo na Conrady nie stawisz, bo i pobigosować wspólnie w Zejmanie można by w kompaniji wesołej. Ale wszystko jeszcze przed nami więc się Waść nie turbuj zbytnio jeno do zdrowia powracaj bo huk jeszcze roboty, a i ksiąg do przeczytania więc nad striemitsa!

Pozdrawiam wiec najserdeczniej i zdrowotności zasyłam, a i ukłony dla Opiekunki Twej a Połowicy

Andrzej r

Piekne!

Wczoraj zawołali mnie (uważajcie!) na NUCLEAR MEDICINE CONSULTATION. Po co? No właśnie – po co? Oświadczyli mi, że muszą precyzyjnie mnie sprawdzić. Tak mi powiedzieli. Wprowadzili do sali z tunelami, lustrami, monitorami, ulożyli moje body poziomo, zawinęli w prześcieradło (że w razie czego to – już, gotowe) i przez dwie i pół godziny wszystko to kręcilo sie wokół mnie, coś tam pikało i co pewien czas pojawiała się nade mną twarzyczka miłej Hinduski (tu mrugam porozumiewawczo do tutejszych, tak to było w Brampton) żeby sprawdzić czy jeszcze gość oddycha. Znowu ich zaskoczyłem.

Przeżyłem tę nuklearną nawałę, powiedzieli mi, że wszystko dobrze i tu zwątpilem. Trzeba było najnowszych wynalazków, wydać kupe forsy, zatrudnić ludzi, żeby to wszystko zainstalować i uruchomić, i to wszystko (rzekomo) po to tylko żeby dowiedzieć się o tym, o czym ich mogłem uczciwie poinformować: mnie naprawdę nic nie jest! Jedynie po tych badaniach świecę po nocy. Trochę zaoszczędzimy na prądzie.

Absurdy, prawda? Oni wciąż nie mogą pojąć jakim cudem ja się z tego wywinąłem. Niedługo ukaże się pierwsza praca naukowa na ten temat. Możliwe, że coś mi skapnie.

Tak więc per saldo same korzyści!

A Mareczkowi (T.), Andrzejowi (R.) oraz twórcom Kanadyjskiego Programu Nuklearnego – pieknie dziekuję.

ŻEGLARSKIE WSPOMNIENIE

web pickwick

Pickwick przy Sandy Cay

Wciąż przytłoczony ilością wolnego czasu każdego poranka tworzę listę spraw ważnych, które tego dnia powinienem wykonać. Zwykle są to prace biurkowe: korespondencje, programowanie Fundacji Wagnera,  kontynuacja reportażu z Ziemi Świętej, blog. Do prac biurkowych dochodzą jeszcze ćwiczenia mojego biodra, które wydaje się być coraz sprawniejsze, a czas wolny, wygospodarowany z trudem  posród wielu spraw wypełniam czytaniem. I tu mam też sporo do popisu. Mam swoich współczesnych autorów, ktorych „połykam” ogromne ilości (2 – 3 książki na tydzień), ale ciągnie mnie również do książek już kiedyś przeczytanych, albo odłożonych przed laty z braku czasu… Do nich powracam. Tak trafiła mi się, połknięta w trzy dni, książka mojego przyjaciela, Andrzeja Radomińskiego, o czym jeszcze opowiem, a od wczoraj czytam chyba po raz drugi, albo trzeci wydaną w Polsce w 1970 roku znakomitą relację z rejsu dookoła świata Francisa Chichestera, słynnego w latach sześćdziesiątych  angielskiego żeglarza, który dokonał tego czynu samotnie na 50-stopowym keczu. Książka jest porywająca, ale takich jest wiele. Coś mnie zatrzymało już na pierwszych stronach. Rysunek jachtu. Rozmieszczenie wnętrza, poklad,  układ żagli – wydały mi się znajome. Jacht nazywał się „Gipsy Moth IV”, nigdy go nie spotkałem, a mimo to odniosłem wrażenie, że go znam. Zacząłem szperać po książce i… znalazłem. „Gipsy Moth IV” zbudowała firma Camper & Nicholson. Ja pływałem na jachcie tej firmy, też keczu, nieco mniejszym, bo 44-stopowym, ale wnętrze i pokład były takie same, jak tu na rysunkach.

*   *   *

Pierwszy telefon z życzeniami 1 stycznia 2011 roku zaczynał się od słów: „W tym roku zrealizujesz swoje marzenie. Mamy 44-stopowy kecz, możesz planowć rejs jaki chcesz i kiedy chcesz. Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.”  Dzwonił mój przyjaciel z Nowego Brunszwiku, marynarz, znakomity żeglarz, który rozpoczął emeryturę od sprzedaży domu w Ontario i kupna takiego samego, lecz o połowę tańszego, zlokalizowanego na brzegu oceanu. Wywędrował tam z żoną i teraz czekają na wizyty przyjaciół i rodziny. Zdjęcia, jakie stamtąd przysyłali, były obłędne: las, zatoczka, do najbliższych sąsiadów pół kilometra. Ale wróćmy do „naszego” kecza. Na imię miał Pickwick, pochodził z Nowego Jorku, ale aktualnie kotwiczył na Florydzie.

„To kiedy?” – padło oczywiste pytanie.

 

Załogę zmontowałem na początku lutego. Jej skład gwarantował, że będzie ciekawie, wszyscy z żeglarskim doświadczeniem,  napaleni na rejs, ale dysponujacy niewielką ilością wolnego czasu. Każdy z nich to kolejna barwna opowieść, na pewno warto abym ją kontynuował, ale dziś nie o to mi chodzi.

Miał to byś ośmiodniowy rejs, ostre żeglowanie z Fort Lauderdale na Archipelag Bahamas i z powrotem. Celem głównym rejsu miała być niewielka wysepka położona około dwudziestu mil na wschód od Nassau, Sandy Cay, na której przed szesnastu laty zalożono Karaibską Republikę Żeglarską.  Odległość spora jak na te osiem dni, ale przy sprzyjających wiatrach mieliśmy szansę na realizację planu. W załodze był prezydent Republiki.

 

Pickwick stał przytulony do wiekszego, 50-stopowego jachtu w zatoczce watercostal  w Fort Lauderdale, na obu jachtach „wartę” sprawowali dwaj nasi przyjaciele, jednym z nich był autor noworocznego telefonu. Obaj byli zatrudnieni przez właściciela tych jachtów, któremu nie chciało się żeglować, ale dwa jachty miał. Los czasami dzieli nierówno.

 

Na zewnątrz Pickwick zrobił na mnie znakomite wrażenie, dopóki nie wszedłem na drewniany pokład pokryty listwami tikowego drewna, trzymającymi się pokładu resztkami sił. Wewnątrz było jeszcze lepiej. Moim dwóm kolegom zabrakło czasu i determinacji, żeby chociaż posprzątać po kilku upojnych wieczorach, które spędzili w kabinie, ale zapewnili, że zaraz posprzątają. Wewnątrz nic nie leżało na swoim miejscu, sporo było śladów różnego  typu napraw, które obaj pracowicie zaczynali, zapewnili mnie jednak, że z silnikiem  jest wszystko w porządku, że żagle wymagają jeszcze kilku drobnych napraw, a liny z grubsza sprawdzili i też są, chyba wszystkie. Nie pozostało nic innego, jak pozwolić im przywitać nas serdecznie (na co byli obficie przygotowani) i zabrać się do roboty. Wypływaliśmy nazajutrz wczesnym popołudniem.

Młody energiczny chłopak z Krakowa, od pewnego czasu działający w Nowym Jorku, stał się właścicielem obu jachtów przypadkiem. Wygrał je w karty. Najpierw Pickwicka, potem ten drugi. Nasz kecz tkwił przez lata w jakiejś nowojorskiej marinie. Kiedy moi dwaj przyjaciele, na zlecenie właściciela,  dotarli do niego, wewnątrz mieszkały szczury, a podłogę zakrywała śmierdząca woda na co najmnie stopę. Dzisiejszy stan jachtu należalo uznać za sukces.

Motor spisywał się znakomicie, prędko po wyjściu w morze zaczęliśmy stawiać żagle. Znaliśmy się na tym, liny przygotowaliśmy wcześniej selekcjonując je pośród plątaniny najróżniejszych rodzajów, grubości i długości. Jakoś się udało pokompletować szoty, a fały, których nikt od lat z masztów nie zdejmował, budziły zaufanie. Żagle wyjechały na maszty bez większych problemów, a kiedy zostały odpowiednio strymowane, trzeba było wziąć nożyczki i poobcinać  w dolnych brytach wiszące strzępy. Mimo to trzymały się nieźle i podczas rejsu nie zawiodły.

Pickwick jakby przez wdzięczność, że ktoś go ruszył, okazał się pod żaglami jachtem znakomicie wyważonym,  a dzięki dwum masztom, a więc i dwóm dużym żaglom, grotowi i bezanowi, przez 48 mil dzielące Florydę od Bimini Islands, szedł jak burza i bez przykrego rozkołysu, który na tym akwenie wywołują północno-zachodni wiatr i silny przeciwny do wiatru prąd golfsztromu. Pośród moich kilku już przejść  z Florydy na Bahamas, ten był najprzyjemniejszy i najszybszy. W miejsce mojej pierwotnej niechęci do jachtu  pojawiało sie zupełnie inne uczucie. Zacząłem go lubić. Zaczął mnie fascynować. Zacząłem o nim marzyć…

O drugiej w nocy rzuciliśmy kotwicę w pobliżu kanału wprowadzającego na pierwszą z wysp, Bimini, gdzie nie wchodzi się w nocy, bo i za dnia trudno. Tam trzeba zameldować jacht w biurze emigracyjnym i można gnać dalej.  Krótka narada nad mapą, wybór trasy i – w drogę. Pickwick nie zawiódł. Po kilkunastu godzinach wpływaliśmy pomiędzy wyspy Prudential i Paradise. Tam jeden dzień wystarczył, żeby odwiedzić  podwodne akwarium i wieczorem skosztować najlepszą na Karaibach,  sporządzaną na naszych oczach z wielkich małż, concha salad.

Potem dotarliśmy na prześliczną wysepkę Sandy. Odbyliśmy tam rytualną uroczystość przyjęcia do Karaibskiej Republiki Żeglarskiej nowych obywateli. Dalej – pożeglowaliśmy na północ, żeby choć  trochę tych Bahamas odwiedzić i ósmego dnia, zgodnie z planem zakończyć rejs na Florydzie. Przekazałem Pickwicka  w Fort Lauderdale ludziom, od ktorych go wziąłem. Czułem, że nie chciał tam wracać. Był szczęśliwy pod żaglami.

Jacht spisał się znakomicie. Moje marzenie i noworoczne  życzenie,  aby poprowadzić  taki rejs, zrealizowało się. Ale trzeba było się rozstać.  W tym krotkim rejsie obaj z Pickwickiem przypadliśmy sobie do gustu. To było jak milość od pierwszego wejrzenia i nagle żal rozstania. Wydawało mi sie,że patrzy za mną gdy odpływaliśmy motorówką do brzegu, jakby miał nadzieję, że zawrócę i zabiore go stąd.

Śnił mi się potem po nocach. Układałem plan jak go odkupić. Potem wyremontować.  Byłby zadbany i wycackany jak rodzinny dom.

To było w lutym. W kilka miesiecy pózniej listownie poprosił mnie o kontakt management mariny Titusville, położonej  jakieś dwieście mil na północ od Fort Lauderdale. Zadzwoniłem tam. Według ich informacji, którą otrzymali w emigration, byłem tym kapitanem, który jacht przyprowadził do Stanów Zjednoczonych. Wiedzieli, że rejs zakończyłem w Fort Lauderdale. Tymczasem ktoś przeprowadził  stamtąd Pickwicka do Titusville i pozostawił, nie zgłaszając do mariny. Na podstawie nazwy nie można było ustalić kto jest jego właścicielem.  Pickwick został  porzucony w pobliżu wejścia do mariny. Wyobraziłem go sobie jak samotny  kołysze się tam na kotwicy w ten najgorszy  burzowy czas, w dzień i w nocy sam, czasem w huraganie.

Prosili o kontakt, bo szukali własciciela, żeby go zawiadomić, że Pickwick zatonął.

SZACHY

SZACHY

 szachyUrodzinowy mecz:  wnuczka Julia – dziadek  zakończył się wynikiem 2:1.  Rewanż niebawem, podczas kolejnego rodzinnego spotkania.  Kiedy?

Chronologiczny rytm spotkań rodzinnych u nas ustalają daty:

– połowa lutego: urodziny nestorów czyli Miluszki i moje oraz, już od czterech lat – Milusi;

– Wielkanoc;

– 30 czerwca: imieniny Miluszki, pierwsze w roku party ogrodowe;

– początek października:  Thanksgiving Day;

– początek listopada: nasza rocznica ślubu;

– Boże Narodzenie.

U Moniki w Barrie i u Inki w Kitchener spotykamy się przy okazji ważniejszych urodzin naszych wnuków (szesnastka, osiemnastka).

Jest nas piętnaścioro, brakuje Oli z Jackiem, mieszkają stanowczo za daleko, gdzieś tam w Polsce. Byłoby nas siedemnaścioro. Zadziwia mnie i bardzo cieszy, że cała ta nasza gromadka wnuków  zawsze,  gdy mamy spotkanie rodzinne, mają dla nas czas.

Mówi się, że teraz jest czas kryzysu w rodzinach. Kryzysu w obyczajach. Permanentnego kryzysu we wszystkim. Każdy, kto w miarę dobrze zna historię, łatwo dostrzega, że tak było zawsze, kryzysy nie są niczym nowym. I zawsze były rodziny, w których więzi wewnętrzne je chroniły – gdy były silne. Gdy ich brakowało – rozpadały się rodziny, społeczności, wreszcie państwa.

Chroniąc własną rodzinę i jej tradycyjną formę – bronimy najwyższych wartości.

Do tego służy również partia szachów dziadka z wnuczką.

DWIE EMILKI

dwie emilkiWnusia i babcia, dwie solenizantki. Babcia urodziła się 18 lutego, a młodsza piętnaście minut później. Obie mają (prawie) podobne daty urodzin, takie samo imię i potrafią równocześnie zgasić świeczki na torcie. Nazywamy je dla odróżnienia Miluszka – ta starsza, Milusia – ta młodsza; ale była jeszcze jedna Emilia, babcia Miluszki. Stad wiemy jak będzie miała na imię wnuczka Milusi. Urodzi się około 2055 roku i przeprowadzi naszą rodzinę w wiek XXII. Babcia Miluszki urodziła się w XIX wieku. Sześciu pokoleń trzeba, żeby losy rodziny przetrwały trzy wieki.

Wiek XIX dał początek przemyslowego rozwoju. XX wiek ugruntował przemyslowy rozwój i dał początek przyśpieszeniu we wszystkich, znanych ludziom dziedzinach wiedzy i techniki. Wiek XXI nada przyśpieszeniu mega postęp, którego dziś już nawet komputer nie przewidzi. Dla wnuczki Milusi, naszej pra-pra-wnuczki będziemy zamierzchłą i niezrozumiałą historią. Ludzie będą wiedzieli o czymś, o czym my nie mamy pojęcia i wydaje nam się, że do niczego nie będzie im to potrzebne. Może osiagną wysoki poziom satysfakcji. Kosztem szczęścia.

Milusia rozwija się w rodzinie gdzie jest mama i tata, ma siostrę i brata, ma babcię i dziadka, ciocie, wujków i wiele ciotecznych sióstr i braci. Jest szczęśliwa. Jej babcia, dzisiejsza solenizantka – wyglada na równie szczęśliwą. I my wszyscy z nimi. Nikomu z nas nie jest już potrzebny żaden mega postęp. Jest wystarczająco dobrze.

Dobrze jest nam z Wami, nasze kochane dwie Emilki!